Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rzeczpospolita. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rzeczpospolita. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 15 września 2013

Jacek Głomb z małej Moskwy podpadł patriotom z "Rzeczpospolitej"

Jacek Głomb, dyrektor teatru w Legnicy, przekuwa lokalną historię w lokalny patriotyzm, napotykając rzecz jasna na opory miejscowej i centralnej skamieliny. Jest artystą pełną gębą, co to się nie boi opowiadać o miejscowej historii, sięgając do źródeł lokalnych i naturszczyków, którzy te źródła kształtowali. Taka była jego "Ballada o Zakaczawiu", sztuka opowiadająca o legnickiej dzielnicy, rzecz teatralna dotykała historii ludzi tam żyjących, często bardzo bolesnych, ale w gruncie rzeczy codziennych, zwykłych. Takich, jak w życiu.

Legnica to specyficzne miasto. Stacjonowały tam wojska sowieckie/radzieckie. Wpisały się w historię miasta, ale przede wszystkim wpisały się w ludzi, dobrze i źle. Zwyczajni ludzie nie mieli wyboru, a często zwyczajni ludzie w innych zwyczajnych ludziach dostrzegali ludzką niezwyczajność.

Ponad ludźmi przebiega polityka. Ponad. Bo ludzie chcą żyć dla siebie, z sobą i między sobą. Wojska sowieckie w Legnicy były widoczne, w czasie PRL-u drażniły swoją obecnością, swoją obcością. Ale chciałeś, czy nie - z tym się oswajałaś, choć nie godziłeś.

Ten czas jest za nami, ten czas jest w historii odhaczony. W Legnicy zostali ludzie, zostały w nich sentymenty, ich sentymenty. Jedną z takich historii opowiedział Waldemar Krzystek w sentymentalnym (ale pięknym) filmie "Mała Moskwa". To właśnie Legnica jest tą małą Moskwą, gdzie zdarzyła się miłość (uczucie nad wyraz ludzkie) między Polakiem a Rosjanką.

Takie rzeczy miały miejsce w Legnicy. Ludzkie, dlatego wielkie. W tej małej Moskwie reżyser hitu teatralnego i dyrektor teatru Głomb zorganizował biesiadę z okazji 20. rocznicy wyjścia wojsk sowieckich z Legnicy.

Przeszło dwadzieścia lat temu jeździłem do Legnicy, aby manifestować, aby te wojska wyszły, bo taka była wówczas polityczna i patriotyczna (choć ten patriotyzm został zdeptany przez dzisiejszych tzw. patriotów) potrzeba. Parafowali to Wałęsa z Jelcynem, aby okupanci wyszli - i sołdatów pożegnaliśmy.

Po nich została historia - w podręcznikach i w ludziach - kilka z nich opowiedziałem nawet  w reportażach tv. Było, minęło. To już nie polityka, to zdrapka sentymentu w ludzkich uczuciach.

Jacek Głomb, który w Legnicy robi za wieszcza i to z dużej litery, z okazji 20. rocznicy wyjścia ostatnich sowieckich oddziałów, urządził biesiadę przy piwie i śledziu, a za stołami zasiedli - kolejność podaję za "Rzeczpospolitą" - Rosjanie, Niemcy, Ukraińcy, Białorusini, Polacy.

Ten dziennik tę biesiadę tytułuje " Pojednanie przed rozliczeniem". Nie będę wymieniał nazwiska dziennikarza tego artykułu. Gdyby ów jednak wiedział, że pojednanie z sobą zawsze odbywamy się przed rozliczeniem z wrogiem, nie napisałby tego materiału, a zacząłby studiować psychologię na dobrym uniwersytecie.

Tak w Polakach ich sentyment do siebie, do swoich historii próbuje się przekuć w resentyment (w tym wypadku: w nienawiść). Bo dla tego "dziennikarza" - niezbędny jest cudzysłów - ważne jest, iż zaprotestowali przeciw temu "pojednaniu przed rozliczeniem" młodzieńcy z Młodzieży Wszechpolskiej.

Ta młodzież wszechpolska, polska, wielkopolska, pisowska i inna, w Poznaniu na Cytadeli "patriotycznie" oblała czerwoną farbą pomniki na cmentarzu żołnierzy radzieckich. A pod tablicą marszałka Czujkowa napisała "Śmierć komuchą".

Taki to patriotyzm, taki to artykuł w "Rzeczpospolitej". Takie to prawicowe widzenie rzeczywistości, z którą się godzimy. Z ubogością, prostactwem, nienawiścią. Przed nimi trzeba bronić bogactwa w nas i bogactwa Polski, tak jak języka polskiego i jego zawartości, który w artykule Rzeczpospolitej kompromituje autora. To jemu podobni napisali "śmierć komuchą", bo najwidoczniej od jakiegoś patriotycznego polityka dostali w "potylicę obuchę".

niedziela, 18 listopada 2012

Marsjańskie jaja z polskich ofiar


Nie rozumiem postawy właściciela i prezesa "Rzeczpospolitej" Grzegorza Hajdarowicza, który chciał sprawdzić wiarygodność źródeł dziennikarza Cezarego Gmyza po publikacji o trotylu na tupolewie. Gmyz mu ich nie podał, został potraktowany, jak każdy kumaty biznesmen winien z nim postąpić, zaznał dobrodziejstwa bezrobocia. Nie rozumiem, iż odpowiadając własną kieszenią za wydawnictwo, Hajdarowicz dopuścił do takiej publikacji, która mogła przewrócić Polskę. To jest dla mnie kluczowe, nie rozumiem Polaka w Hajdarowiczu, który pozwolił, aby porządek państwa jego i mojego (nie wiem, kto tak naprawdę w kraju identyfikuje się z suwerenną Polską) zawisło na domniemaniu prawdomówności źródeł Gmyza.

Dziennikarz może sobie chronić kogo chce, sprawa jest zbyt poważna, aby działała w tym wypadku ochrona źródeł. Każdy poważniejszy od kauzyperdy prawnik wyśmieje prawo, które jakoby w tym wypadku miało działać. Zresztą ciekawe byłoby rozstrzygnięcie sądowe i wykładnie prawne. Ale Gmyz i środowiska go popierające tego nie zrobią. Za wiele w nich rozsądku nie ma, ale aż tak nierozsądne nie są.

Nie rozumiem, dlaczego właściciel godził się na taki, a nie inny skład zespołu redakcji. Czyżby wcześniej nie czytał tej gazety, która traciła od lat autorytet, acz chwaliła się sukcesami. Tworzenie nowego bezkrytycznego czytelnika należy najwyżej do osiągnięć inżynierii społecznej, która miała zaspokajać potrzeby jednej partii.

Nie rozumiem wiary Hajdarowicza w redakcję, która zawiodła go do dzisiejszej sytuacji, iż musi bronić własnego biznesu, samemu bawiąc się w redaktora i publikując "Całą prawdę o trotylu". Jarosław Kaczyński z tego powodu nie zewrze szeregów i wraz z Antonim Macierewiczem z samego rana po publikacji nie ogłoszą, iż nie obowiązuje formuła "zbrodnia niesłychana", a inna mickiewiczowska "miłujmy się".

Na rzecz "zbrodni niesłychanej" pracowano wytrwale od daty 10.04.2010, do tego stopnia, że 36% niezorientowanej populacji Polaków dopuszcza "zamach smoleński". Sukces? Ogromny. Zdrowe to, jeżeli zestawi się z rozsądkiem i jako takim krytycyzmem?

"Nie można nie wykluczyć zamachu". "A najazd Marsjan?" Taki gdzieś dialog wyczytałem związany z powyższymi sprawami. W ten sposób dorobiliśmy się w kraju "zielonych ludzików", którzy nie tylko nie wykluczają, ale żyją w rzeczywistości alternatywnej i chcieliby zastąpić realność tu i teraz. W pozorach może łatwiej żyć, ale i wartości są pozorne. Zresztą ci polscy Marsjanie lubią szperać w realnych (naszych) leksykonach i co ciekawsze (najwartościowsze) rzeczowniki i przymiotniki asymilować. Do takich należy np. patriotyzm.

Czy przez naczelnego "Uważam Rze" Pawła Lisickiego przemówił Marsjanin? Dla mnie tak, tyle w tej wypowiedzi nierzeczywistości, chciejstwa, iż stwierdzam: przed wizytą człowieka na Marsie zawitali na ziemi (na razie tylko w Polsce) Marsjanie. Przypomnę, iż tytuł "Uważam Rze" należy też do właściciela "Rzeczpospolitej", Hajdarowicza. Wracając do Marsjan. Cóż takiego rzecze Lisicki na portalu wPolityce? Ano, "Grzegorz Hajdarowicz stał się uczestnikiem walki politycznej i wciągnął "Rzeczpospolitą" w niekończącą się awanturę". Jedna cecha języka marsjańskiego już może być opisana: "oczywista oczywistość".

A niby czym jest dziennikarstwo w "Uważam Rze", a wcześniej w "Rz"? To nie była awantura smoleńska - bo ciągle to clou polskiej polityki - w której zestawiało się równoprawnie quasi-ekspertów "macierewiczowskich" z rzeczywistymi ekspertami z komisji Jerzego Millera. To jest gorzej niż awantura, bo po 1) nieodwracalne spustoszenie w umysłach niektórych czytelników, 2) pozór wartości stawiano naprzeciw wartości.

To tyle co do awantury, Hajdarowicz stara się ratować swoją substancję biznesową - "Rzeczpospolitą" (moim zdaniem nie do uratowania), a Marsjanin, który tę awanturę prokurował od przeszło dwóch lat, zachowuje się, jak klasyczny złodziej: "Łapaj złodzieja!" Lisicki zrobił z Hajdarowicza awanturnika. A trzeba było nie kupować takiego podejrzanego biznesu, jak "Rzepa" - można dzisiaj radzić Hajdarowiczowi.

No, ale biznesmen medialny ma w portfelu i na utrzymaniu "Uważam Rze" z Marsjanami. Wyrzucić Marsjan, to trzeba na ich miejsce przyjąć innych. A kto będzie chciał przyjść do takiego tygodnika?

Można wybrać najłatwiejszą opcję: sprzedać tygodnik. Ale kto zechce kupić? To jest siła Lisickiego, z tej pozycji negocjuje, zarzucając swemu chlebodawcy "awanturnictwo". Czegoś Lisicki się nauczył. Co w tej sytuacji może podjąć Hajdarowicz? Gdybym miał tyle szmalu, co on, zlikwidowałbym tygodnik z dnia na dzień. Strata oczywista, ale przynajmniej nie byłby wyzywany przez kogoś pozostającego na utrzymaniu, iż jest awanturnikiem.

Odsyłam zresztą do tego wywiadu Lisickiego, w którym jest wszystko. Niekompetencja żurnalistyczna, biznesowa (nie rozumie biznesu, a mówi o nim), prawna i logiczna.

Tomasz Lis pisze o tym, co się dzieje w mediach Hajdarowicza i popełnił - a może nie - językową pętelkę: "chcą postawić pana Hajdarowicza do konta". Naczelny "Newsweeka" "apeluje" o solidarność dziennikarską: "Jeżeli macie jaja, a nie wydmuszki, podajcie się do dymisji" (trawestacja moja). A jak zrobił Gmyz? Złożył zwolnienie, Hajdarowicz przychylił się temu, teraz Gmyz może chodzić po mediach i psioczyć, jaka mu krzywda się wielka stała. Jest duży odsetek populacji, którzy nadstawiają ucha kolejnej polskiej ofierze (co prawda, ofiara losu, ale zawsze ofiara). A być przy tym Marsjaninem, który ma jaja i zrobili z niego ofiarę - to byłoby coś. Oryginalny polski wkład w dziennikarstwo globalne.

Wystarczy namówić Krzysztofa Skowrońskiego, aby przyznawał polskie Pulitzery i tak rok po roku mógłby statuetką Marsjanina być nagradzany kolejny dziennikarz "Uważam Rze".

piątek, 2 listopada 2012

Tomasz Lis o "Rzepie"



Tomek Lis zauważa pusty gest imiennika Wróblewskiego, naczelnego "Rzepy", który oddał się do dyspozycji wydawcy. Naczelny zawsze jest do dyspozycji, bardziej niż członkowie zespołu.

Wróblewski nie poradził sobie w konstrukcją nowego zespołu. Niestety, tak też było wcześniej w "Dzienniku".

Konserwatyzm w kraju dostał twarz Jarosława Kaczyńskiego i nie radzą sobie z tym dziennikarze, których z grubsza można byłoby zakwalifikować do tego nurtu. To bodaj najgorszy okres w konserwatyzmie polskim. Prezes PiS nie wiadomo, kim jest. Na jego miejscu niemal każdy średniej jakości polityk odebrałby władzę Donaldowi Tuskowi, acz premier przy innej opozycji zupełnie inaczej by rządził.

Wracając do "Rz". Już od dawna jest to dziennik bez wyrazu, takim stał się pod koniec rządów Pawła Lisickiego, utrwalił, a nawet pogłębił to Wróblewski. Wpadka Cezarego Gmyza świadczy, jaką wykazali niecierpliwość, aby "ich" Kaczyński uzyskał władzę.

Ta wpadka świadczy, iż na władzę prezes PiS nie zasługuje. Nie dałby sobie rady. A "Rzepa" może zmienić naczelnego i zdaje się tak postąpi Grzegorz Hajdarowicz.
Piszę z powodu jednego pytania, które stawiam na koniec: Czyżby Lis szykował się (bądź chciał sięgnąć) na naczelnego?

Zamach stanu jeszcze będzie



Ma rację Renata Rudecka-Kalinowska opisując zależność Gmyz-Seremet-Kaczyński (link: "Słowa a nie czyny"). We wczorajszym zamachu stanu nie zafunkcjonowało jedno ogniwo: Seremet. W ostatniej chwili dał dyla.

Wczoraj Jarosław Kaczyński zapowiedział spotkanie z prokuratorem generalnym, gdy doszło jego uszu, iż Seremet wycofuje się z konferencji prasowej. Raz się wycofał, potem był komunikat, że jednak będzie konferencja i trzeci komunikat, że nie będzie konferencji prasowej Seremeta.

Kaczyński wyczuł, że wali mu się misterny plan. Po spotkaniu o 15.30 z Seremetem nazwał to rozmową prywatną.

Ciekawe, prawda? Szef opozycji spotyka się ni z gruszki, ni z pietruszki z prokuratorem generalnym.

A Gmyz wcale nie musiał być bezwolnym narzędziem w rękach Kaczyńskiego (czy Macierewicza), dostał materiał, który został potwierdzony przez naczelnego "Rz" Tomasza Wróblewskiego na spotkaniu z Seremetem, który dzisiaj komunikuje, że był za wstrzymaniem tekstu w "Rz". Aha, komunikat Seremeta, że z Kaczyńskim spotkanie było prywatne. Kpina z rozumu.

Czyli Seremet zgadza się z zawartością tekstu Gmyza . Nie będę pisał już o pół dniaredagowanym komunikacie "Rz", która najpierw przepraszała, a następnie "złagodziła" wymowę wycofania się z tekstu Gmyza, bo tak naprawdę nie wycofali się.
Myślę, że PiS przygotowuje zamach stanu, tym razem będzie to data 11.11.2012, o czym nieopatrznie poinformował na Facebooku radny PiS z Sosnowca Tomasz Mędrzak. Kaczyński już nie ma wyjścia, skompromitował się wszędzie, a mandatu poselskiego nie złoży.

Nawet podejrzewam, że poleje się krew. PiS chce zajmować telewizję publiczną i urzędy administracji państwowej. Próbę generalną przeszli już podczas marszu "Obudź się Polsko!".

Seremet i Kaczyński za wczorajszy zamach stanu winni być postawieni przed Trybunałem Stanu.

Z rzepy została już tylko brukiew



Po publikacji "Rzeczpospolitej" można tylko zejść na jej poziom i napisać mniej więcej, iż trotyl w rzepie to po prostu brukiew.

Kto spożywa rzepę, a kto brukiew, to chyba mniej więcej wszyscy wiedzą. I ten dziennik jako brukiew jest do strawienia właśnie dla takich czytelników.

Nie wydaje mi się, aby dla redakcji (naczelnego) było usprawiedliwieniem, iż w przeddzień dywagował z prokuratorem generalnym, Andrzejem Seremetem. Bo cóż to za wiedza: "cząsteczki wysokoenergetyczne". Polecam przy okazji lekturę Michela Houellebecq'a - "Cząstki elementarne".

Gdyby naczelny "Rzepy" (od wczoraj powinna nosić tytuł "Brukiew") potraktował Cezarego Gmyza, jak należy, efekt byłby ten sam. Gmyz wykopany z redakcji wylądowałby na glebie, bądź bruku. Gdyby Gmyz wykopanie przeżył (a nie życzę mu źle) i miał przy sobie zapalniczkę, która w wyniku tego wykopania - lotu po schodach, bądź spadania z 1. piętra redakcji - by wybuchła, to ekipy komisji sejmowej Antoniego Macierewicza przy użyciu specjalistycznego sprzętu stwierdziłyby, że na Gmyzie i wewnątrz niego znajdują się cząsteczki wysokoenergetyczne.

Czy Gmyz to Tu-154M, który leciał do Smoleńska? Nie. Tyle warta jest publicystyka, jaką uprawia Gmyz w dzienniku, który od wczoraj nazywa się "Brukiew".

Nie ten bon mot jest istotny, ale polityka polska w formie cieczki, wszelakich wycieków. Bo ta wiedzę brukwiana o trotylu była w posiadaniu polityków i publicystów już wcześniej. Bąkali o tym po mediach, a Jarosław Kaczyński wraz ze swoim sztabem akolitów szykowali scenariusz puczu, przewrotu, zamachu stanu - jak zwał tego kota, tak zwał, ja nie będę miauczał, najwyżej Adam Hofman, który w tej formie przekazu jest w kraju nr 1.

Taki Jacek Kurski choćby. Nie odzywał się o Smoleńsku, bo nie było to w interesie jego partii, a tu w przeddzień na portalach można było przeczytać, że wróży obecnej władzy kazamaty, by nie powiedzieć stryczek.

Kto tego zdechłego kota (bron boże, nie Hofmana) podrzucił dziennikarzowi "Brukwi", mniej więcej można dociec. Wystarczy szuru-buru i nasi dziennikarze biorą się za bary ze swoim profesjonalizmem. Analizować na studiach nie nauczyli ich, ale przystawiać ucho do ściany za pomocą specjalistycznego sprzętu - tak. Tym specjalistycznym sprzętem jest szklanka. Sprawdzałem przed chwilą, bo czekam aż mąż sąsiadki pójdzie do roboty, a ja dzisiaj mam wolne, sąsiadka niczego sobie. Tylko skończę pisanie, opuszczam klawiaturę i nie będę sąsiadce czytał Holluebecq'a.

Czy Kaczyński i PiS zostali rozbrojeni wczorajszą kompromitacją (tak naprawdę próbą zamachu stanu)? Nie. Teraz tak się zapieklą, zabelzebubią, że żaden szwadron egzorcystów nie wypędzi z nich piekła demonów. A sympatycy PiS utrwalą się w neurotyków PiS. Obawiam się, że ich nawet ciut przybędzie. Polsce nie wróży to niczego dobrego.

W kraju jest tylko jeden człowiek (niestety), który jest w posiadaniu klucza, aby ten kraj nie wyleciał na trotylu smoleńskim i aby nie została z nas miazga brukwi. Niestety, tylko Donald Tusk. Czy wczoraj się sprawdził? Patrzyłem na niego i widziałem, prawie że wybuchnął. Ale wytrzymał. Premier musi przegrupować swoich ludzi, bo marnych ma w rządzie, pozycjonować na nowo cele mojej, twojej, naszej ojczyzny. Przetrwamy. Ale za jaką cenę? Nie wierzę, że zostanie po nas tylko brukiew.

Kaczyńskiego ciąg na władzę



Cezary Gmyz podyktował dzisiaj warunki polityczne w Polsce. Na ile był świadomy, co pisze - nie wnikam. Na ile, w chwili publikacji, odpowiedzialność brał naczelny "Rzeczpospolitej" Tomasz Wróblewski, też nie wiem. Ale ten ostatni biegał od rana po mediach i domalowywał barwy publikacji w gazecie, którą kieruje.

Ilu dało się nabrać Gmyzowi, ilu uwierzyło w dziennikarską solidność? Też nie wiem. Wiem, że Gmyz mógłby zostać, kimś jak Orson Welles, reżyserem polskiego życia publicznego. Dupa w troki i jazda na koń! Tusk won!

To mu się udało. Jarosław Kaczyński, jak na opozycję przystało, nie musiał się golić - bodaj mu nic nie rośnie - słysząc takie wieści, mógł zapytać siebie (a widząc go w mediach, scenarzyści taki wewnętrzny dialog by skonstruowali): - Czy to już?

Wziął w troki tę część ciała, o której wyżej, i jazda na medialny koń (wiem, że to niepoprawne, ale jakie sarmackie!).

Chronologia to jest to, jak to mówił Hitchcock, najpierw trzęsienie ziemi, a potem dwie godziny i rozwiązanie samo następuje. Rozwiązanie: władza - dla Kaczyńskiego.

Kaczyński był pewien, że informacja Gmyza z trotylem jest prawdziwa. Ba, Kaczyński mógł ujrzeć, co po takiej rozpierdusze z trotylem stanie się z Donaldem Tuskiem. Mogę się założyć, iż wielu polityków Platformy miało w przygotowaniu żyletki, aby zeskrobywać Tuska.

Najpierw Kaczyński zarysował domniemaną chronologią oszustwa Tuska. Gdy napisał pierwszy rozdział, od razu wziął akt twórczy na polityczne rogi. Drugi rozdział nosił tytuł: Tusk musi się podać do dymisji.

Ja jako uczestnik życia medialnego, podrapałem się w głowę. Czyżby Kaczyński szykował tylko jakąś mikropowieść? Bo trzeci rozdział (i ostatni) tej narracji musiałby nosić tytuł: Jak zdobyłem władzę w ukochanej ojczyźnie.

Kaczyński wziął dolną część ciała w trok, zsiadł z konia smoleńskiego i zaczekał na wieszczenie Gmyza, które miał wygłosić prokurator wojskowy płk Ireneusz Szeląg.

Nie wiem, czy popuścił Kaczyński, gdy słuchał Szeląga. Ja po takim wcześniejszym wzwodzie miałbym w nogawkach rzadko. Może Kaczyński to zupełnie nowy typ Polaka, bo ja z tych starożytnych (papiery rodowe mam z 1364 toku - ale to tylko potwierdzenia szlachectwa).

Nie będę analizował zanadto polityki polskiej, którą dzisiaj podyktował Gmyz. Mogę mieć tylko pytanie do właściciela "Rz", który ma jakieś ambicje. Poprzednicy byli fatalni, ale dlaczego dzisiaj ma równie fatalny skład redakcji?

Tego, co dzisiaj się stało w kraju, nie można traktować poważnie. Ale taki niepoważny człowiek, jak Kaczyński mógłby objąć władzę w Polsce. Ba, dzisiaj były standardowe warunki do zamachu stanu.

Czy było to zamierzone? Wątpię. Znam Kaczyńskiego od 1989 roku, wiem, jak jest indolentny. Były w tym pewne cechy puczu Janajewa w Rosji, któremu się nie udało, bo za dużo z towarzyszami dali w gardło. Kaczyński to jednak abstynent - abstent władzy, na nasze szczęście! - ale kiedyś mu się może udać. Upije jej, jak eliksiru.

Przyjrzyjcie się tym tyłkom w trokach. Oni i bez tego robią na rzadko! Robią swoim umysłem, bo w ustach mają przeciwieństwo: Rzadko na moich ustach. Tzw. patrioci z lasującymi się umysłami, gdy - jak w tym tekście - ciut sparafrazuję literaturę polską.

Kolejny raz wystawił Kaczyński swój nos po władzę - nos klowna. Takie dziennikarstwo, taka polityka, taka znajomość tradycji, kultury polskiej, literatury. Dzisiaj Gmyz, jutro podobny. Pełno ich w prasie, internecie.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Rzeczpospolita: obrona kleru


Dziennikarz "Rzeczpospolitej" zarzuca tygodnikowi "Newsweek" (a nawet Tomaszowi Lisowi, który zawiaduje periodykiem) manipulację w centralnym tekście najnowszego numeru "Nieświęte rodziny".

Jak to "Rzepa", wybija na pierwszy plan zarzut (amunicję), który nijak się ma do powołanych danych (cel). Wychodzi z tego, że dziennik strzela ślepakami i nie może redakcja się dziwić, że Pan Bóg naboi nie nosi.

Jak sekretarz redakcji może dopuścić podobny tekst do druku, a naczelny Tomasz Wróblewski takiego "dziennikarza" trzymać w składzie?

Otóż przekaz tekstu jest jasny: kler utrzymuje celibat, a potomstwo spłodzone z ich nasienia jest wymysłem, kłamstwem.

Chodzi jednak o liczby. 60% księży utrzymuje kontakty seksualne z kobietami, a co dziesiąty (a może ciut więcej) ma swój nieślubny przychówek.

"Dziennikarz", a zarazem "matematyk" "Rzepy" dochodzi swym bystrym umysłem, że jest to 6-9% populacji kleru, a nie 10-15% - jak podaje tygodnik.

Otóż te wszystkie liczby są przybliżone, bo dane statystyczne nie mogą być potwierdzone, gdyż Kościół ukrywa tę "wiedzę" przed wiernymi.

Niemniej kler, który ma pozostawać w czystości seksualnej - celibacie - rozpowszechnia swoje nasienie wśród kobiet polskich, nie wchodząc z nimi w święte związki małżeńskie, ale podobne, które zdarzą się wśród wiernych, napiętnuje, grzmi na związki partnerskie, ekskomunikuje.

Taka jest wymowa tekstu "Newsweeka". Kościół proponuje farbowanego lisa moralności, a tygodnik autentycznego naczelnego Tomasza Lisa.

Praktyczna moralność Kościoła to zaprzeczenie jakichkolwiek wartości, "Rzepa" zaś podrzuca czytelnikom (internautom) "dziennikarza", jako dziennikarza.

Kościół staje się pozorem konfesji, tak jak "Rzeczpospolita" uprawia pozorne dziennikarstwo.