niedziela, 25 listopada 2012

Polowanie z nagonką


Recenzent filmowy i teatralny Adam Hofman wystawił ocenę zawodową Marianowi Opanii - słaby, albo nawet bardzo słaby. W związku z powyższym Hofman się cieszy, że aktor nie zagra roli Lecha Kaczyńskiego: - To nie jest rola dla kabareciarza. Ja się cieszę, że taki słaby kabareciarz nie zagra Lecha Kaczyńskiego. Jest słaby i się nie nadaje - podsumował recenzent.

Czy chciał przez to powiedzieć, że w kabarecie przy Wiejskiej są lepsi kabareciarze od Opanii. Nie będę podawał treści recenzji, jakie wystawił Jarosławowi Kaczyńskiego - tego jest bez liku w internecie - wystarczy do googlach wprowadzić hasło: geniusz. Odpowiedział pośrednio Hofmanowi recenzent (też rzecznik prasowy) z Ruchu Palikota, Andrzej Rozenek: - A musi być kabareciarz, żeby zagrać Lecha Kaczyńskiego. No, gratuluję. Nie ma pan chyba najlepszej opinii o Lechu Kaczyńskim.

W każdym razie Opania spowodował, że rozpoczęło się polowanie na kabareciarzy (ale nie tych z Sejmu, oni sami lezą na ekran i do sitka). I już są pierwsze efekty tej nagonki. Ba, wszyscy, jak jeden mąż - kabareciarze.

Artur Barciś podkreślił, iż wszystko związane ze "Smoleńskiem" stygmatyzuje (szczególne polskie wybroczyny - dodam od siebie). Bo w naszym kraju zagranie roli polityka, bądź roli, która wkracza na tereny polityczne (Barciś) "wiąże się z atakiem na aktora". Niedawno zaznał tego dobrodziejstwa Maciej Stuhr za "Pokłosie".

Nie należy załamywać się przykładem Stuhra, pierwszy dał przykład profesjonalnemu podejściu do kabaretu Witold Pyrkosz: - Takie za przeproszeniem pierdoły... To nie ma w ogóle wpływu na moją decyzję. Zagram każdą dobrą rolę, a najchętniej bardzo dobrą. Jestem profesjonalistą, a to może być bardzo ciekawa kreacja - rzekł. Po czym ostrożnie dodał: - Czuję, że wokół moich słów wytworzy się za chwilę jakaś spirala. Zaczekam na oficjalne zaproszenie od produkcji, zanim będę cokolwiek komentował.

Nie mniejszym profesjonalizmem wykazał się inny kabareciarz, odtwórca niezapomnianej roli Franka Dolasa "Jak wywołałem II wojnę światową" (wszak "Smoleńsk" mógłby nosić podtytuł: Jak wywołałem wojnę smoleńską), Marian Kociniak: - Przyślijcie scenariusz... Nie mówię nie, przyjrzę się temu.

Polowanie z nagonką trwa. A ja "se" myślę, dlaczego ze "Smoleńskiem" nie wyjść naprzeciw opinii światowej. Ciągle jest aktualny temat komisji międzynarodowej (miałbym chyba poparcie Antoniego Macierewicza), zaangażować Woody Allena. Widzę dużo "za". Kabareciarz i wybitny reżyser jest wolny, zwłaszcza po filmie rzymskim. Ma Oscarów w gablocie na Manhattanie bez liku. Sprawa z dubbingiem nie przyniosłaby żadnych problemów, Lech Kaczyński kiedyś też po polsku zagadał do Baracka Obamy. Woody Allen nie sprzeciwia się, gdy na niego mówi się: geniusz. Choć w jego przypadku czasami trudno temu zaprzeczyć.

I przypomina Jarosława Kaczyńskiego (Lecha też), który nałożywszy okulary przemawiał w spocie wyborczym "Do przyjaciół Moskali". A Woody Allen kocha literaturę rosyjską, Tołstoja i Dostojewskiego, jak zresztą ja.

piątek, 23 listopada 2012

Czy kler zdałby religię na maturze?


Biskupi zakomunikowali dwie wiadomości. Nie wiem, która jest dobra, a która zła. W każdym razie dalej w Polsce będzie obowiązywał ustrój demokratyczny, a nie monarchiczny. Hierarchowie odstępują od wprowadzania na tron Chrystusa, jako króla Polski. Jest to perspektywicznie dobry ruch Kościoła, o ile wiem kardynał Stanisław Dziwisz nie ma miejsc na Wawelu. Nie byłoby po śmierci, gdzie króla pochować. Powązki nie wszystkim odpowiadają.

To musi być ta dobra wiadomość, bo druga jest zła. W każdym razie zła dla szkolnictwa, a przede wszystkim dla nauki. Biskupi chcą, aby wiara konkurowała z wiedzą na maturze, chcą wprowadzenia, jako przedmiotu maturalnego, religii. Acz waham się: czy jest ona ostatecznie zła, bo hierarchowie nie sprecyzowali, czy pod pojęciem matury z religii rozumieją wiedzę o religii, czy religię jako kanon dogmatów formułowanych przez Watykan, a konkretnie przez jego nieomylność papieża.

Biskupi ponadto zakomunikowali, że od religii na maturze nie odstąpią. Dlaczego właśnie teraz nastąpił taki nagły przypływ nieustępliwości kleru? Raczej o tym bąkali politycy, którzy w ten sposób chcą przerobić owieczki na elektorat, wszak każdy głos w urnie (wyborczej) się liczy, aby uszczęśliwiać Polaków swoją władzą.

Może być i tak - biskupi to świetni negocjatorzy i dyplomaci - iż aktualnie znajdują się w zwarciu negocjacyjnym z Michałem Boni o dwie gorące kwestie - Fundusz Kościelny i in vitro - na poczekaniu wymyślili maturę z religii, aby z niej zrezygnować i czekać na rezygnację Boniego w imię kompromisu. My rezygnujemy z religii, a ty zrezygnuj z 0,3% odpisu od podatku na rzecz 1%.

Ale wiemy, że biskupi zawsze grają w otwarte karty i na stół negocjacyjny wyłożyli swoje atuty, a Boni szpera w rękawach, aby wyciągnąć trefnego asa. Nieustępliwość hierarchów z pewnością jest podyktowana dobrem młodych Polaków, którzy na maturze mogliby posiąść wiedzę głębszą niż ich rówieśnicy w innych krajach.

Nie tylko w przedmiocie maturalnym religii poznawana byłaby wiedza z Biblii, ale wiedza o konkurencyjnych religiach i Bogach, także filozoficzna, która dała fundament cywilizacji zachodniej, poczynając od św. Augustyna, poprzez Blaise'a Pascala, aż do Leszka Kołakowskiego, który nicował religię bez uprzedzeń wierzącego i ateisty. Na pewno nie do pominięcia byłaby antropologia, jak wierzenia i kulty w historii człowieka się kształtowały. Ta ekspresja wszak jest uniwersalna i zachowania społeczne są na każdym kontynencie podobne, uniwersalizm religii świetnie ujmuje antropologia strukturalna.

Chyba o takiej wiedzy na egzaminie maturalnym z religii myślą hierarchowie, bo nie wierzę, aby chcieli działać na szkodę młodych Polaków, aby na wiarę przyjmować kreację, a nie naukową ewolucję.

Wyobrażam sobie, że do zdawania maturalnego przedmiotu religii mogliby przystępować dzieci niewierzących rodziców, czyli ateiści. Ale tak potraktowana wiedza z religii mogłaby spowodować nieoczekiwany dla kleru inny przepływ: młodzież wierząca mogłaby w konfrontacji z nauką zrezygnować z wiary, bo się oświeciła. Czy o tym biskupi pomyśleli? To trochę bezmyślne strzelanie do własnej bramki.

Dopatruję się w tym uporze hierarchów jeszcze jednego słabego punktu, mianowicie: kto miałby nauczać religii jako wiedzy. Wszak nie katecheci. Jeden Ryszard Legutko na cały kraj to za mało. Ale nawet czy on zrezygnowałby z synekury eurodeputowanego na rzecz pielęgnowania tradycji Polaka-katolika.

Wątpię też, czy większość kleru zdałaby maturę z wiedzy o religii.

czwartek, 22 listopada 2012

Bezrobotny bohater - Lech Kaczyński


Trudno sobie wyobrazić, aby jakikolwiek aktor nie chciał zagrać roli Lecha Wałęsy. Gdyby jakiś scenarzysta wyskrobał rolę dla statysty - coś w rodzaju martwego Niemca - i nazwał ją Krzysztof Wyszkowski, idę o zakład, iż więcej niż 50% amatorów, nie chciałoby firmować swoją twarzą.

Ba, twierdzę, iż dla większości historyków i prozaików Wałęsa jest najbardziej atrakcyjnym tematem. Ale taka a nie inna jest przepustowość rynku, a największy hamulec to dystans i talent. Nikogo nie interesuje, czy Wałęsa nasikał do chrzcielnicy (acz obrazek sam w sobie intrygujący), czy przez płot był przerzucony. On po prostu zdał egzamin z historii, mimo, iż nie miał na to papierów. Żadnej książki nie przeczytał, do czego przyznał się podczas karnawału "Solidarności", a gdy był prezydentem i potem - ego pęczniało mu do dużego "e". A jednak jest wielki, bo potrafił naród przeprowadzić przez wielki czas. Do tego jest intrygujący. Wałęsa to materiał dla wielkich historyków i pisarzy.

A Marian Opania odmówił roli Lecha Kaczyńskiego, który jeszcze będzie bohaterem narracji historyków i pisarzy, ale będzie malał, malał, niezależnie od tego, jak Antoniemu Krauze uda się "Smoleńsk". A nie wróżę mu wygranej artystycznej, bo już w wypowiedział reżysera słyszę dźwięk tombaku.

O wiele bardziej interesująca jest postać Jarosława Kaczyńskiego, który jest głównym powodem odmowy Opanii, gdyż podzielił naród skutecznie i dalej prezesowi udaje się tą maczetą nienawiści wymachiwać (Bruno K., jak Atena z głowy Zeusa, wyskoczył z retoryki Kaczyńskiego). Ale i Jarosław K. czeka na twórcę dużych wymiarów. Na pewno nie na jakiegoś Ziemkiewicza, którego format jest odpowiednikiem dawniejszych gazetowych kącików filatelistycznych. Mógłby to być Jarosław Marek Rymkiewicz, epicki eseista, ale wie ten twórca dużego formatu, że nie dochowałby wierności swoim politycznym zapatrywaniom, a żaden twórca tej miary nie puści na rynek tombaku, tym bardziej, że Rymkiewicz szykuje się na klasyka.

Sztuka jest najlepszą miarą dla polityki. W niej nie można oszukać, odrzuca fałsz jak ciało obce przy transplantacji. Nie pasujesz, nie ma cię. Zasilaj rzesze bezrobotnych bohaterów.

Takim bezrobotnym bohaterem jest Lech Kaczyński, nie można w narracji skroić bohatera na miarę, jaką chcieliby jego wyznawcy smoleńscy, ale samo zdarzenie tak, jaką była katastrofa i pokłosie tej katastrofy, którą dotkliwie nazwał Opania. Zmarły prezydent nie nadaje się na żadne pomniki, oprócz funeralnych, gdyż do nich nie pasuje. Pamięci o jego "wielkości" nie można wymazać gumką myszką. Na długo przed jego śmiercią nazywałem go prezydentem-katastrofą (nomen omen).

Współczesne narracje narodowe udają się tylko przyszłym pokoleniom, gdy nas już dawno nie ma. Dlatego wielkiemu Wajdzie nie wyjdzie "Wałęsa", tym bardziej "Smoleńsk" Krauzemu. Patrz: "Pokłosie" Pasikowskiego.

środa, 21 listopada 2012

Tusk: Jak daleko jeszcze do normalności




Spotkanie Jarosława Gowina z Jarosławem Kaczyńskim i kilku jego przybocznymi może wyglądać na nienormalne, bo dawno w naszej polityce nie ma normalności. Najczęściej wojna, w której jakikolwiek dialog jest zagłuszany armatami (retorycznymi).

Oczko w głowie Gowina i Donalda Tuska - deregulacja zawodów - utknęło w martwym punkcie. Deregulacji nie chcą branże, których ta forma pozbawiania koncesji dotyczy, deregulacji nie chcą partie polityczne, nawet koalicyjna PSL.

Wolny rynek w zawodach dobrze brzmi na papierze i w Konstytucji, ale nie kręci polityków, bo pozbawia ich wpływów, mniej mają do rozdawania.

Gowin udał się do Kaczyńskiego z niejakim pakietem propozycji. Z jednej strony deregulacja, z drugiej reforma wymiaru sprawiedliwości. Nawet koalicyjne PSL jest przeciw wchłonięciu małych sądów i prokuratur zawodowych przez większe jednostki, aby nie wytracana była energia prawników.

Do reformy instytucji sprawiedliwości dodane zostało zaostrzenie prawa, choć opakowane w terminologię medyczną. Czymże innym jest stwierdzenie, iż jeżeli niebezpieczny przestępca po odbyciu kary nie rokowałby, iż resocjalizacja nie w pełni się udała, mógł być dalej izolowany poprzez leczenie w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym.

Jeżeli ktoś wierzy w resocjalizację, jego sprawa. A jeżeli ktoś wierzy, iż niezresocjalizowany przestępca da się wyleczyć psychiatrycznie ze swoich ciągot przestępczych, to ten wierzący w takie medyczne hokus-pokus winien wraz z niezresocjalizowanym być poddany leczeniu w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym.

Albo na przestępcę nakłada się odpowiednią karę, albo od razu zamyka się w psychiatryku. A propozycją Gowina jest kara w więzieniu, a potem psychiatryk. To jest dodanie bezprawne do kary jeszcze jednej kary przez widzimisię dyrektora więzienia i konsylium psychiatrów.

Jest to nakładanie medykom prerogatyw prawnych. Czyli pomieszanie z poplątaniem. Nie wątpię, iż ten aspekt może się spodobać PiS, wszak Kaczyński zawsze był za "usprawnieniem" prawa, czyli maksymalnym jego zaostrzeniem . Polskie więzienia nikogo nie sprowadziły na dobrą drogę, bo jeszcze nie stosują nowoczesnych  metod resocjalizacji poprzez zatrudnianie psychologów i psychiatrów, a nawet pedagogów.

Nie wyczytałem, aby Gowin udał się do Kaczyńskiego z propozycjami reformy zakładów penitencjarnych.

Czy Gowinowi coś się udało na spotkaniu osiągnąć? Chyba tylko to, co powiedział Donald Tusk: "Jak daleko jeszcze do normalności". Powiedział to o politykach dla których nienormalnym jest normalne spotkanie polityków konkurencyjnych partii w konkretnych sprawach.

Moja propozycja jest następująca: Przestępcy do odbywania kar, a politycy do osiągania normalności. Czyli gdzie? Tam gdzie politycy chcą niezresocjalizowanych przestępców uczyć normalności poprzez leczenie.

wtorek, 20 listopada 2012

Twarz Brunona K.



Brunon K. wcale nie musi być kryty przez organa i prokuraturę za inicjałem. My go znamy, ma konkretną twarz, wyznaje konkretne idee, pojawia się codziennie w mediach i mówi całkiem konkretnym językiem, używając konkretnych porównań.

Bo czym niedoszły zamachowiec się kierował? Brunon K. "argumentował, że kierował się względami narodowościowymi, nacjonalistycznymi, antysemickimi i ksenofobicznymi" (za: Prokuratura Apelacyjna w Krakowie).

Widzieliście tę twarz? Tak jest, całkiem niedawno w Marszu Niepodległości, Brunon K. wystąpił w tysiącach kopii, tysiące klonów Brunona K. maszerowało, wydzierało gęby, że władze nie są polskie, że Polska to kondominium.

Pomyliłem coś? Powiedział to ktoś inny? Ależ klony maszerują nie tylko w tym marszu, klony nie podają ręki tym, którzy zostali wybrani przez nieporozumienie. Klony codziennie plotą te androny w mediach, które przez inne klony, odbiorców mediów, są przyjmowane.

Jeden klon ustawia się pod banerem z napisem nazwy partii i mówi językiem ksenofoba, drugi klon zakupuje materiały wybuchowe i testuje je, aby osiągnąć podobny efekt, jak Breivik w Utoya, jak w Oklahomie jankeski klon.

Dzisiaj klonowi Brunowi K. się nie udało, jutro innemu klonowi może to wyjść. Dlatego, że nie doszło do krwawej jatki, zacznie się pokrętne usprawiedliwianie, tłumaczenie, że władze coś tam chciały przykryć, że może anarchista, etc.. Narracja jest tak przewidywalna, jak przewidywalny jest kicz polityczny.

O tych klonach zrobił Pasikowski "Pokłosie" i usłyszał (a wraz z nim wszyscy) od recenzenta politycznego, który dzieła nie widział, że "nie można redukować Polski do 40 kryminalistów".

Pewnie, że nie można redukować Polski do klonów z Marszu Niepodległości, do Brunona K. Nie wyszło mu tym razem. Dla klonów jednak przychodzi taki dzień, że wyjdzie, jak Breivikowi.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Marzenia dziennikarzy o prezesach




Wyczyn Janusza Piechocińskiego dał asumpt dziennikarzom do snucia zawodowych marzeń dziennikarskich. Nic w tym zdrożnego, chcieliby na nowo formułować stare myśli, a tak muszą szarą materię polityczną ubarwiać.

Żurnaliści w TOK FM puścili wodze chciejstwa i samopas Piechociński przedstawił im się, jako Domino, który zapoczątkuje masochizm innych partii, aby wymieniać prezesów na nowy garnitur.

Rozumiem ich potrzeby odnowy i odświeżenia języka przynajmniej w warstwie nazwisk. Można byłoby odwrócić sytuację i zapytać polityków (podsuwam ten pomysł), czy chcieliby wymiany dziennikarzy z tych, którzy są bardzo dobrzy na jeszcze lepszych? Wszak jeden Gmyz jaskółki nie czyni, abyśmy i w tej sferze mieli nieustającą wiosnę.

A jak to z prezesami jest? Jarosław Gugała wie, że w PO mają dosyć Donalda Tuska. zaraz po audycji powinien do niego podbiec asystent premiera i zażądać: - Nazwiska, nazwiska, proszę.

Z Tuskiem jest ten problem, że wygrywającego kolejne wybory premiera nie wyprzęga się z zaprzęgu. To jest światowa klasyka. Zmartwieniem dziennikarzy winno być wymuszenie na premierze, aby precyzyjniej sformułował swoje zamiary filozofii rządzenia, to jest idei. Może nie da się precyzyjniej, bo np Andrzej Rychard utrzymuje: Tusk deklaruje ideologię braku ideologii. I tutaj widzę werwę publicystyczną Gugały, Wojciecha Maziarskiego, Tomasza Sekielskiego i kto tam występował: Czy brak ideologii jest liberalizmem, czy to już ponowoczesność?

Taka publicystyka na poziomie dostępnym słuchaczom z przykładami z bieżącej polityki ożywiłaby dziennikarskie dywagacje.

Idźmy dalej w majakach dziennikarzy. Kto miałby być Dominem dla prezesa w PiS? Wszyscy są wszak za burtą w odmętach męki niebytu. Albo Ruch Palikota (choć to świeży podmiot) miałby się zamienić na Ruch Kabacińskiego. W SLD przyszła zmiana, Napieralskiego zamieniło Domino Millera. To są twarze polskiej polityki, a w zasadzie grymasy.

Marzenia dziennikarzy są niezwłoczne. Radzę uzbroić się w cierpliwość i czekać na zachwalaną przez żurnalistów demokrację w PSL, aż Piechociński zostanie przewrócony przez Domino Pawlaka. To będzie demokracja do kwadratu, a nie zwykła szara, którą trzeba ubarwiać.

Przykładem wiecznej barwności twórczego umysłu jest prezes PiS. Czyż nie jest "fascynującym", że chce ekshumować Marię Kaczyńską. Powód? "Niegodny sposób pochówku". Albo: Kaczyński domaga się powołania międzynarodowej komisji ds. katastrofy smoleńskiej, ale w okoliczności, iż mogłaby się ona składać "z takich Brzezińskich", po dojściu jego do władzy międzynarodową komisją będą eksperci Macierewicza.

Cieszcie się, że jest Kaczyński, ożywi każdego trupa, zwłaszcza dogorywającą tradycyjną żurnalistykę.

niedziela, 18 listopada 2012

Marsjańskie jaja z polskich ofiar


Nie rozumiem postawy właściciela i prezesa "Rzeczpospolitej" Grzegorza Hajdarowicza, który chciał sprawdzić wiarygodność źródeł dziennikarza Cezarego Gmyza po publikacji o trotylu na tupolewie. Gmyz mu ich nie podał, został potraktowany, jak każdy kumaty biznesmen winien z nim postąpić, zaznał dobrodziejstwa bezrobocia. Nie rozumiem, iż odpowiadając własną kieszenią za wydawnictwo, Hajdarowicz dopuścił do takiej publikacji, która mogła przewrócić Polskę. To jest dla mnie kluczowe, nie rozumiem Polaka w Hajdarowiczu, który pozwolił, aby porządek państwa jego i mojego (nie wiem, kto tak naprawdę w kraju identyfikuje się z suwerenną Polską) zawisło na domniemaniu prawdomówności źródeł Gmyza.

Dziennikarz może sobie chronić kogo chce, sprawa jest zbyt poważna, aby działała w tym wypadku ochrona źródeł. Każdy poważniejszy od kauzyperdy prawnik wyśmieje prawo, które jakoby w tym wypadku miało działać. Zresztą ciekawe byłoby rozstrzygnięcie sądowe i wykładnie prawne. Ale Gmyz i środowiska go popierające tego nie zrobią. Za wiele w nich rozsądku nie ma, ale aż tak nierozsądne nie są.

Nie rozumiem, dlaczego właściciel godził się na taki, a nie inny skład zespołu redakcji. Czyżby wcześniej nie czytał tej gazety, która traciła od lat autorytet, acz chwaliła się sukcesami. Tworzenie nowego bezkrytycznego czytelnika należy najwyżej do osiągnięć inżynierii społecznej, która miała zaspokajać potrzeby jednej partii.

Nie rozumiem wiary Hajdarowicza w redakcję, która zawiodła go do dzisiejszej sytuacji, iż musi bronić własnego biznesu, samemu bawiąc się w redaktora i publikując "Całą prawdę o trotylu". Jarosław Kaczyński z tego powodu nie zewrze szeregów i wraz z Antonim Macierewiczem z samego rana po publikacji nie ogłoszą, iż nie obowiązuje formuła "zbrodnia niesłychana", a inna mickiewiczowska "miłujmy się".

Na rzecz "zbrodni niesłychanej" pracowano wytrwale od daty 10.04.2010, do tego stopnia, że 36% niezorientowanej populacji Polaków dopuszcza "zamach smoleński". Sukces? Ogromny. Zdrowe to, jeżeli zestawi się z rozsądkiem i jako takim krytycyzmem?

"Nie można nie wykluczyć zamachu". "A najazd Marsjan?" Taki gdzieś dialog wyczytałem związany z powyższymi sprawami. W ten sposób dorobiliśmy się w kraju "zielonych ludzików", którzy nie tylko nie wykluczają, ale żyją w rzeczywistości alternatywnej i chcieliby zastąpić realność tu i teraz. W pozorach może łatwiej żyć, ale i wartości są pozorne. Zresztą ci polscy Marsjanie lubią szperać w realnych (naszych) leksykonach i co ciekawsze (najwartościowsze) rzeczowniki i przymiotniki asymilować. Do takich należy np. patriotyzm.

Czy przez naczelnego "Uważam Rze" Pawła Lisickiego przemówił Marsjanin? Dla mnie tak, tyle w tej wypowiedzi nierzeczywistości, chciejstwa, iż stwierdzam: przed wizytą człowieka na Marsie zawitali na ziemi (na razie tylko w Polsce) Marsjanie. Przypomnę, iż tytuł "Uważam Rze" należy też do właściciela "Rzeczpospolitej", Hajdarowicza. Wracając do Marsjan. Cóż takiego rzecze Lisicki na portalu wPolityce? Ano, "Grzegorz Hajdarowicz stał się uczestnikiem walki politycznej i wciągnął "Rzeczpospolitą" w niekończącą się awanturę". Jedna cecha języka marsjańskiego już może być opisana: "oczywista oczywistość".

A niby czym jest dziennikarstwo w "Uważam Rze", a wcześniej w "Rz"? To nie była awantura smoleńska - bo ciągle to clou polskiej polityki - w której zestawiało się równoprawnie quasi-ekspertów "macierewiczowskich" z rzeczywistymi ekspertami z komisji Jerzego Millera. To jest gorzej niż awantura, bo po 1) nieodwracalne spustoszenie w umysłach niektórych czytelników, 2) pozór wartości stawiano naprzeciw wartości.

To tyle co do awantury, Hajdarowicz stara się ratować swoją substancję biznesową - "Rzeczpospolitą" (moim zdaniem nie do uratowania), a Marsjanin, który tę awanturę prokurował od przeszło dwóch lat, zachowuje się, jak klasyczny złodziej: "Łapaj złodzieja!" Lisicki zrobił z Hajdarowicza awanturnika. A trzeba było nie kupować takiego podejrzanego biznesu, jak "Rzepa" - można dzisiaj radzić Hajdarowiczowi.

No, ale biznesmen medialny ma w portfelu i na utrzymaniu "Uważam Rze" z Marsjanami. Wyrzucić Marsjan, to trzeba na ich miejsce przyjąć innych. A kto będzie chciał przyjść do takiego tygodnika?

Można wybrać najłatwiejszą opcję: sprzedać tygodnik. Ale kto zechce kupić? To jest siła Lisickiego, z tej pozycji negocjuje, zarzucając swemu chlebodawcy "awanturnictwo". Czegoś Lisicki się nauczył. Co w tej sytuacji może podjąć Hajdarowicz? Gdybym miał tyle szmalu, co on, zlikwidowałbym tygodnik z dnia na dzień. Strata oczywista, ale przynajmniej nie byłby wyzywany przez kogoś pozostającego na utrzymaniu, iż jest awanturnikiem.

Odsyłam zresztą do tego wywiadu Lisickiego, w którym jest wszystko. Niekompetencja żurnalistyczna, biznesowa (nie rozumie biznesu, a mówi o nim), prawna i logiczna.

Tomasz Lis pisze o tym, co się dzieje w mediach Hajdarowicza i popełnił - a może nie - językową pętelkę: "chcą postawić pana Hajdarowicza do konta". Naczelny "Newsweeka" "apeluje" o solidarność dziennikarską: "Jeżeli macie jaja, a nie wydmuszki, podajcie się do dymisji" (trawestacja moja). A jak zrobił Gmyz? Złożył zwolnienie, Hajdarowicz przychylił się temu, teraz Gmyz może chodzić po mediach i psioczyć, jaka mu krzywda się wielka stała. Jest duży odsetek populacji, którzy nadstawiają ucha kolejnej polskiej ofierze (co prawda, ofiara losu, ale zawsze ofiara). A być przy tym Marsjaninem, który ma jaja i zrobili z niego ofiarę - to byłoby coś. Oryginalny polski wkład w dziennikarstwo globalne.

Wystarczy namówić Krzysztofa Skowrońskiego, aby przyznawał polskie Pulitzery i tak rok po roku mógłby statuetką Marsjanina być nagradzany kolejny dziennikarz "Uważam Rze".

Chłopi z Wiejskiej maja nowego lidera


Partia chłopów z Wiejskiej zmieniła lidera. Zawsze należy pamiętać o jej tradycji, a ma witosowsko-mikołajczykowską. Przez wyautowanego prezesa i wicepremiera zapomnianą przeszłość. Niby pamiętał, ale wtedy, gdy stał pod portretem Wincentego Witosa i gdy trzeba było wyciągnąć scyzoryk przeszłości.

"Zasługą" Waldemara Pawlaka było wynalezienie, a w zasadzie odświeżenie w nieproporcjonalnym wymiarze, nowej idei: nepotyzmu. Dzięki tej ideowości dotychczasowy prezes mógł liczyć na demokratyczne splendory w swojej partii, lecz delegaci na zjeździe zrobili mu niespodziankę.

Czy znaczy to, że Janusz Piechociński obiecał swoim delegatom chłopskim, że będzie lepszy od Pawlaka?

Czy Piechociński jest inny? Szczątkowe są wieści o jego poglądach na polską politykę, a przede wszystkim politykę partyjną. Inaczej formułował potrzeby partyjne niż Pawlak, który potrafił trwać w dotychczasowej formule skamieliny, jako główny strażak. Dla Pawlaka centralą była remiza. Osiągał sukcesy na  poziomie 5-8% wyborców. Miał jedną cechą, którą inni nie posiadają: gdzie się obrócił - tam władza i frukta z nepotyzmu.

Piechocińskiego znam z prowadzonego bloga, kilka razy z nim polemizowałem. Od dłuższego czasu postulował o poszerzenie przez PSL bazy odbiorców, chciał wyjść z remizy i znaleźć się bliżej elektoratu małych i średnich miast. Teraz będzie miał okazję - i czy nie zapomniał o swojej wizji?

Co to znaczy jednak dla koalicji rządowej, wszak mimo wierzgań Pawlaka, Donald Tusk stawiał na niego. Jak rządzić z tak słabym wicepremierem w swojej partii. Niespecjalnie wierzę zapewnieniom Piechocińskiego, który chce pozostawić Pawlaka na stanowiskach rządowych. Jak miałby nowy prezes stawiać warunki i współpracować z Tuskiem.

Via Pawlak? Nie wierzę. To jest prawie niemożliwe. Wszak teraz nastąpi "wrogie przejęcie" dóbr materialnych i niematerialnych. Po to Piechociński startował na prezesa. Wojciech Szacki napisał na Twitterze, iż przez kilkuset chłopskich delegatów PiS odzyskał zdolność koalicyjną.

Tradycja Witosa przez Piechocińskiego może nie być zapomniana. Pawlak używał scyzoryka, a Piechociński może chcieć odkrawać większe połcie władzy. Pawlak uzyskał maksimum, nawet nepotyzm jakoś został zapomniany przez Tuska. Będę nasłuchiwał prezesa PiS, możliwe, że uzyskał zdolność koalicyjną. Chłopi z Wiejskiej chcą próbować innych narzędzi władzy. Dlatego postawili na Piechocińskiego.

piątek, 16 listopada 2012

Lech Kaczyński soft




Dostępna w internecie jest nowa strona o Lechu Kaczyńskim w wersji beta. W zamyśle jej twórców ma być szczegółowym kalendarium życia i działalności zmarłego prezydenta, jej zręby wyznaczane są szczeblami biografii od narodzin do śmierci, ilustrowane dostępnymi zdjęciami.

Twórcy strony z Fundacji Nowy Kierunek związanej z PiS pozostają (na razie) poza zasięgiem bieżącej polityki, czyli nie wkroczyła cenzura i potrzeby, które mogłyby służyć do konkretnych aktualnie celów. Na zdjęciach z czasów opozycji w PRL Lech Kaczyński występuje obok innego Lecha Wałęsy, przywódcy "Solidarności" oraz Tadeusza Mazowieckiego i Jacka Kuronia.

Jest też rozdział poświęcony polityce po 1989 roku, zaczyna go centralny mebel "okrągłego stołu". A "Katastrofie smoleńskiej" - tłum ludzi w pierwszych momentach żałoby przed Pałacem Prezydenckim. Strona ma takie zręby, zrobiona wybitnie "po bożemu", może dlatego, że wiedza o niej nie dotarła do polityków.

Czy ta strona w wersji soft oprze się awanturom politycznym i spekulacjom "zamachu i spisku", można wątpić. Zależeć to będzie od głównego recenzenta biografii zmarłego prezydenta, jego brata. Na razie na niej nie widać, aby Lech K. zakładał "Solidarność" i był jej przywódcą. Wielkość prezydentury to całowanie sztandaru i nie opisane konkretnie szpalery witających, w tle jednego zdjęcia są nawet schody wiodące na pokład tupolewa.

Z tej strony wieje normalnością. Ale taki Lech Kaczyński soft może być obojętny, Kaczyński hard okazać się OK.

Kaczyński jako pokłosie


Jarosław Kaczyński jak królik doświadczalny powinien posłużyć językoznawcom i psychologom do opisu szczególnego zjawiska. Albo mamy tchórzliwych magistrantów i doktorantów oraz ich promotorów, albo prezes PiS wymyka się szczegółowemu badaniu zachowań i cytatów. Kaczyńskiego wcale nie trzeba sadzać na kozetce, aby go opisać, ani mówić, żeby otworzył usta i powiedział "a". Te jego migdałki widać codziennie. Chyba, że naukowiec jeden z drugim powie, że inkryminowanemu wycięto część dróg oddechowo-pokarmowych (lingistyczno-mentalnych). Kaczyński na pewno niedomaga i ekspert winien to opisać. Czy nie ma dzisiaj Michałów Głowińskich, którzy potrafiliby opisać endecką nowomowę prezesa, a np. Wojciech Eichelberger nie mógłby się pokusić o jakąś większą pracę na temat kondycji emocjonalnej prezesa.

Czy wszyscy boją się być nazwani zdrajcami, pachołkami Rosji, Niemiec, Izraela, czy kogo tam?

Dlaczego piszę o Kaczyńskim? Bo to samiec alfa na czele dość pokaźnego stada podporządkowanego określonym jego cechom i stada dostosowującego te cechy do obowiązującej sztancy. Dzisiaj "białe", jutro "czarne". A że mamy do czynienia z postacią życia publicznego, mającą wpływ na wszystkich, a porządkującą sobie circa 17% Polaków, bo tyle ma tzw.twardy elektorat PiS (jak dawniej LPR), nie jest mi to obojętne, co taki odsetek grupy rzecze w sondażach, jego reprezentanci w mediach, jakie podejmuje czyny na ulicach, np. w dniu świat narodowych (moich świat), albo jak klasyfikuje i transponuje dobra duchowe.

Oto Kaczyński o takim jednym ostatnim dziele duchowym, obrazie filmowym, powiedział, nie oglądając go i zapewniając, że nie będzie oglądać: "Nie można redukować Polski do grupy 40 kryminalistów".

Pewnie. Polski nie można redukować do wypowiedzi jednego reprezentanta, który dzieła nie widział i nie zamierza go oglądać. To ostatnie zdanie napisałem gwoli jakiegoś Niemca, Jankesa, czy innego borsuka, który by mi zarzucił, że Polacy nie cenią swoich najlepszych twórców, tylko oglądają Spielbergów i inny hollywoodzki chłam.

Ale 40 kryminalistów w jednym miejscu, rzuciło się na inną nację. Czy to nie powinno powodować refleksji, że 40 kryminalistów z jednego narodu wzięło się za mordowanie innych, bo nie są z ich narodu? To jakbym teraz oglądał z okien swojego mieszkania, jak 40 mieszkańców Poznania rzuca się na grasujące koty i je mordowało, dlatego że nie lubi tych stworzeń. A nie rozróżniam braci mniejszych od większych (zgadnij kotku, z jakiej to świętej księgi?) i miało mnie to nie ruszyć? Miałbym tylko powiedzieć, tego filmu z mordowanymi kotami nie będę oglądał, bo to 40 kryminalistów mówiących w języku polskim: Zabij dachowca, zabij!.

Zapytam Eichelbergera, czy wypowiedź takiego polityka nie jest pokłosiem (a też zaczynem do podobnych zachowań społecznych) tych 40 kryminalistów, wśród których nie znalazło się 12 sprawiedliwych? Czy dwunastu boi się czterdziestu?

Dzisiaj nie ma też tych 12 sprawiedliwych, którzy potrafiliby wziąć brzemię winy na barki swoich sumień? To już zdegradowaliśmy się do poziomu materii ożywionej, nie posługującej się rozumem i sumieniem? Aż tak źle jest z Polakami, że reprezentant 17% potrafi powiedzieć publicznie takie słowa i przy nich nawet się nie zaczerwienić?

Piszę tylko o jednym zdaniu Kaczyńskiego i to niepełnym, bo dalszy ciąg jest następujący: "...i niektóre gazety, w szczególności jedna, to tendencje antypolskie".

O jaką gazetę, kotku, chodzi? Wiadomo. Naczelny tej gazety przekiblował za Polskę w PRL więcej lat niż prezes godzin przed jakimkolwiek SB-kiem w portki robił. Jak mnie Niemiec, Francuz, Jankes i inny borsuk spyta, czy Kaczyński jest typowym Polakiem odrzucający polską kulturę narodową?

To, co mam odpowiedzieć? To tylko pokłosie?

Pointa. Językoznawcy, psycholodzy, psychiatrzy, do dzieła! Nie bójcie się być nazwani zdrajcami. To tylko pokłosie.


*   *   *
Chciałem przypomnieć wybitny wiersz Cz. Miłosza "Biedny chrześcijanin patrzy na ghetto", ale kto dzisiaj interesuje się kulturą narodową?

czwartek, 15 listopada 2012

Gowinie, do prokuratury, albo do lekarza!



Platforma wyhodowała na swoim łonie takiego "ducha prawa", jak Jarosław Gowin. I to posadowiła go na ministerstwie sprawiedliwości. Czyżby to słowo (sprawiedliwość) w kraju miało być przeklęte. Za tzw. IV RP okupował jej jeden "duch", teraz drugi, a litera pozostaje w głębokim poszanowaniu.

Gowin odniósł się do delegalizacji Młodzieży Wszechpolskiej proponowanej przez SLD i odnalazł równoważnik tej endecko-narodowej organizacji w środowisku Krytyki Politycznej, bo ta wydała pisma Lenina z przedmową Slavoja Żiżka.

Rozumiem, że tradycjonalista (?) Gowin nie czyta, bo jest ministrem, a wcześniej do tego stanowiska się przygotowywał, ale mógłby nie obrażać filozofów, socjologów i paru najzdolniejszych Polaków posługujących się piórem i umysłem. Równoważnik może występować w głowie Gowina, ale za stan jego szarych komórek nie odpowiadam i zdaje się, że on sam coraz bardziej nie odpowiada. Dopóty niewiele znaczył i niewiele mówił, można było mieć nadzieję, że więcej niż dwa puzzle składają mu jakiś sens. Obecnie należy i w taką przeciętność wątpić.

Nie zawsze mi po drodze z Krytyką Polityczną (np. jak jeszcze niedawno Agacie Robson-Bielik i Cezaremu Michalskiemu), ale po drodze mi z publikacjami, które dzięki upartości Sławomira Sierakowskiego są obecne w obiegu języka polskiego.

Jaki może być równoważnik między działaniami Sierakowskiego, który tyle dobra wniósł w przestrzeń intelektualną kultury polskiej a działaczami endeckimi, czy też narodowymi (nazwisk nie pomnę). Już za to obrażanie coraz ubożejącej kondycji polskiej kultury Gowin powinien z rządu polecieć na twarz.

Jeżeli Gowin nie potrafi przeczytać Żiżka, to nie potrafi dzisiaj przeczytać żadnej ożywczej myśli socjologicznej, czy filozoficznej. Jeżeli u Żiżka bądź w działaniach KP dopatruje się apoteozy komunizmu - powtórzę za Sierakowskim - "natychmiast zgłosić się do prokuratury, albo do lekarza!"

Chyba, ze mamy do czynienia z kolejnym politykiem na proszkach. Tym bardziej - do lecznicy.

wtorek, 13 listopada 2012

Remiza poetów


Niedawno "Wyborcza" na pierwszej stronie przypomniała wiersz Jana Kasprowicza "Rzadko na moich wargach". Poeci mają świadomość degradacji słów, które wielokrotnie użyte, stają się wytarte i nic nie znaczą. Poeci to tacy strażacy języka, pilnują, aby nie zaprószyć lasu znaczeń i aby zabytki przyrody narodowej były chronione. Nie chodzi o cześć, ale o właściwe znaczenie. Do takich słów należy w języku polskim "Polska" i indukcje, jakie wyzwala, włącznie z patriotyzmem.

Niestety, do remizy poetów zawsze wpychali się politycy i pokrewne zawody, w tym dziennikarze. Na to drzewo "ojczyzna" (Polska) tyle razy wleźli, że praktycznie go nie ma, zostało starte z powierzchni języka. Polska (ojczyzna) została dewocyjnie potraktowana, powielana poprzez przypadkowe usta polityków i dziennikarzy, została niestrawnym kiczem, guzem, który zalega w żołądku. Wrzodem, od którego do raka nacjonalizmu droga niedaleka.

Gdy słyszę, jak politycy odmieniają przez wszystkie przypadki "Polska" i "patriotyzm" zamieniam się w Francois Villona, nóż mi się w kieszeni otwiera i ruszyłbym na tę czeredę złoczyńców, aby zostać rzezimieszkiem. Ale wstrzymuję się, bo musiałbym być, jak oni.

Nie jest potrzebą Polaków stała obecność wzmiankowanego rzeczownika, ani ust polityków, by powodowali jakiekolwiek uczucia. Jeżeli w stanie są politycy wyprodukować uczucia, to niestety jedynie nienawiści. To jest uczucie, zdaje się, nie należące do pozytywnych. Przypomnę, że znaczenie słowa polityk zawiera się w zbiorze semantycznym: administrator. Politykowi w procedurach demokratycznych zostało powierzone administrowanie dobrami, które należą do wszystkich tworzących społeczność kraju, bądź innego podmiotu. Polityk nie jest od tworzenia wartości, w tym wartości patriotycznych, bo nie został do tego powołany i najczęściej nie ma zdolności kreacyjnych. Nienawiści nie zaliczam do form kreacji, a wręcz przeciwnie: destrukcji.

Ostatni Marsz Niepodległości to typowe zjawisko destrukcyjne, do tego zawiadywane poprzez nieistniejące fałszywe wartości. Stworzyli je politycy na swój użytek, a nie dla społeczności.

Wartości powinny być przekazywane, a nie destrukcja, z czym mieliśmy do czynienia podczas owego marszu. Dlatego Gombrowicz chciał zastąpić słowo ojczyzna: synczyzną. Ja przekazuję następnym. To największe symboliczne dobro ma być niesione w przyszłość, ale nie należy przed nim klękać, tylko korzystać z niego dla siebie i dla przyszłych pokoleń.

Pielęgnowanie tradycji to nie jej destruowanie. Tak powiadają w remizie poetów, do której politykom winien być wstęp zabroniony. Za taką segregacją zawodową się opowiadam.

Kaczyński i mis Yogi


W pewnym sensie uzależniłem się od Kaczyńskiego. Pewnie gdyby go nie było, byłby to ktoś inny. Ci inni mogą mieć pretensje do prezesa PiS, iż wypchnął ich ze sceny politycznej i z kręgu zainteresowań Polaków. Prezes PiS to taka celebrytka Natalia Siwiec z silikonem zamiast piersi.

Nie będę pisał o silikonie patriotyzmu Kaczyńskiego. Chociaż... Większość Polaków odczuwa potrzebę patriotyzmu, aby dać folgę swym emocjom "pierwszym" (za: Henrykiem Berezą). Bo to łatwe, przyjemne, a przy tym czasami dowartościowuje. Można poczuć się Kmicicem, a nie Kuklinowskim. Lubimy przyssać się do wspólnych wartości, które wypracowali najlepsi. Lubimy possać te wspólne dobro, ten sutek narodowy.

No, ale jak się czujesz, gdy pod spodem czujesz silikon, a nie materię pożądaną? Hę? Wzmożenie spada - w każdym razie w moim wypadku - narzędzia twórcze i prokreacji przechodzą kryzys.

Taki mniej więcej patriotyzm serwuje rodakom Kaczyński. Siwiec i bez silikonu jest interesującą kobietą, a prezes PiS? Hm.

Polska scena polityczna jednak jest tak nieatrakcyjna, że z pożądaniem wyglądam silikonu prezesa. Zwykle nie zawodzi - i dowartościowuje takich uzależnionych, jak ja.

Prezes ostatnio nagminnie udziela wywiadów, w których nie mówi niczego nowego. Przyznam mu jednak "plusowy plus", a nawet ocenę bardzo dobrą, że o katastrofie smoleńskiej nie mówi dyplomatycznie, jak jakiś Radosław Sikorski. Mówi wprost: "zbrodnia niesłychana".

Tak też w ostatnim wywiadzie dla "Uważam Rze" uzasadnia teorię dwóch wybuchów. Mianowicie, gdyby ich nie było, tupolew by się wbił w ziemię, a nie rozpadł na części elementarne, by nie powiedzieć podstawowe: atomy.

Mam podobne wrażenie i po raz pierwszy zgadzam się z Kaczyńskim. Taki sam ze mnie teoretyk, też oglądałem filmy z misiem Yogi, który spadł z wysokiej wysokości (na filmach rysunkowych nie pokazują mierników i nie badają czarnych skrzynek), wbił się w ziemię i nie zabił, ale za to powiedział do Donalda i zgrai: - Ja wam pokażu!

Coś w tym stylu. I tyle są warte analizy awiacyjno-pirotechniczne prezesa. Ale tenże miś Yogi mógłby siąść przed telewizorem, w którym występował w roli głównej i spojrzeć na inną produkcję intelektualną klasy C, czy też D. Ładunek trotylu wniesiony przez terrorystów (o pseudonimach Putin, albo Tusk) robi tylko wyrwę w poszyciu, dekompresję. Samolot się nie rozpada. Wówczas należy szybko pilotem przełączyć się na inny kanał, na którym samolot w drobiazgi się rozpada, jak tupolew w Smoleńsku. No, ale na tym kanale tupolew został potraktowany rakietą ziemia - powietrze,

I takich Kaczyński powinien trzymać się zeznań w "Uważam Rze" i innych mediach, gdzie opowiada, jako ekspert o katastrofie smoleńskiej. A przy okazji uczyć się, np. z lektur Zbigniewa Brzezińskiego, wybitnego polityka i politologa, a przy tym patrioty i Polaka. Może następnym razem ten Jankes polonijny nie powie, że to jest "wstrętne".

niedziela, 11 listopada 2012

Okradanie Polaka z polskości



Niewielka grupka wszechpolaków, ONR, zawłaszczyła wspólne święto Polaków. Media niemal tylko im poświęciły czas. Coś tam było o Bronisławie Komorowskim, który wręczył znacznym Polakom (Davies też Polak poprzez żonę) Ordery Orła Białego, ale to było nijakie, nikt nie rzucał kamieniami, nie potraktował petardą.

A chłoptasie, które niespecjalnie wiedzą, co to jest patriotyzm, kim był Piłsudski i Dmowski, przy wsparciu kilku szmalcowników, z Janem Kobylańskim na czele, poszli na Marsz Niepodległości. Dla jakiego kraju chcą odzyskiwać tę niepodległość, ich sprawa, wiem, że nie dla Polski, bo niepodległość to codzienny trud, aby ją utrzymać. Nudny do bólu, jak codzienny bochen chleba.

Policja, oczywiście zajęta odzyskiwaczami niepodległości nie wiadomo dla jakiego kraju, a może nawet winna - to mentalność szmalcownika. Nie ja zacząłem, to policjant, który mnie pilnuje, to tamten, bo nos ma jakiś nie taki, nazwisko nie kończy się na -ski, albo zezem spojrzał. Oni nie są winni. A w tym czasie złodzieje obrabiają, kogo potrzeba. Ciekawi mnie, o ile zwiększyła się w tym czasie w kraju przestępczość. Bo się zwiększyła, to więcej niż pewne.

Do tego nie jest święto tych szmalcowników, ale Polaków takich, jak ja i ty, z krwi, kości, przekonania, z wiedzy o najlepszych Polakach, znajomości tradycji, z chęci, aby być Polakiem. A nie z tego, że Kobylański i paru szmalcowników w pochodzie, którzy nazwali go Marszem Niepodległości, przemaszerowało i zakłóciło porządek Polaków.

O ile wiem, policja nie maszerowała, a pilnowała szmalcowników. Powtórzę za wielkim Polakiem, Zbigniewem Brzezińskim "to jest wstrętne". Ale czy wstrętni ludzie wiedzą, że są wstrętni? Czy szmalcownik wie, że trudni się wstrętem, bo szmalcownictwem, że przysparza haniebnego wizerunku pracowitemu rodakowi, który musi świecić za niego twarzą?

O narodzie świadczą najlepsze jego jednostki, ci, którzy wybili się ponadprzeciętność i można nimi się chwalić. Ci, którzy świadczą o nas swoim nazwiskiem. Mówisz Polak, a Germaniec, Angol, Jankes, mówi: - Walesa, Szymborska, Kościuszko, Gombrowicz.

Czy ci w pochodzie coś wiedzą o tych postaciach? Czy te pochody są jakąś propedeutyką? Nie, niewielka zgraja "wstrętnych" (Brzeziński) jeszcze raz zawłaszczyła przestrzenią publiczną, zniszczyła, przysporzyła strat materialnych i zwykły Polak, który swój patriotyzm poświadcza swoją codzienną pracowitością, będzie musiał zapłacić za wstrętnego, który coś chciał odzyskiwać, co nie jest jego.

W tym samym czasie złodzieje okradali tych, co mają, a Polak był okradany z polskości.

Co łyka Terlikowski?



Co łyka Tomasz Terlikowski, iż mu wyszło, że wywiad ze Zbigniewem Brzezińskim, jest przygotowaniem do nowej Berezy. Do wywiadu z wybitnym politykiem i politologiem dorzucił dla niepoznaki Janusza Palikota i Kazimierza Kika.

Ta Bereza Kartuska miałaby się mieścić w Budzie Ruskiej. Wszystkie kompleksy w jednym zdaniu. Mógłbym nazwać Terlikowskiego zdolnym piszącym, ale tak nie jest.

Ani on zdolny, ani mający wiedzę. Bo nie ma jej nawet w temacie, który winien na portalu "Frondy" być promowany. Powierzchowna znajomość literatury dotyczącej chrześcijaństwa, pisarzy, którzy tworzyli zręby kultury europejskiej i kompleksy, kompleksy.

Najlepiej idzie Terlikowskiemu pisanie o relikwiach, ale łyknąć ich nie można. Chyba, że szef "Frondy" czyta pisma antropologiczne o ludach pierwotnych, które uchowały się na wyspach polinezyjskich, tam jeszcze jest praktykowane zjadanie mózgu swego ubitego wroga.

Brzeziński w łagodnej formie podał to, co mówią politycy na Zachodzie o imć Kaczyńskim, kiedy się o to ich zapytać. Nie będę przypominał, co na okrągło o smoleńskiej polityce mówi i pisze choćby inny wybitny znawca przedmiotu Norman Davis.

To za władzy Kaczyńskich ścigano bezdomnego, który coś tam na dworcu wykrzyczał, ścigano też redaktorów berlińskiej strony satyrycznej za rysunek niewinnych kartofli.

O Kaczyńskiego "zbrodni niesłychanej" Brzeziński wyraził się dyplomatycznie, a powinien zrobić to dosadnie, możliwe, że tak jak Palikot i Kik. Uważam, że Polacy nie zasłużyli na tak złe traktowanie własnych władz, pomawianie. Kaczyński nie uprawia walki politycznej, bo możliwe, że nie wie, czym ona jest. Przedmiotem jego dyskursu publicznego są własne fobie i gnioty. O, dziwo! znajduje jakiś posłuch wśród takich, jak Terlikowski, skamielina, która niczego nie chce się uczyć, nawet tego, do czego podobny portal jak "Fronda" winien służyć.

Dlatego mamy do czynienia z podobną refleksją Terlikowskiego, o której piszę, a która mogła (musiała) powstać po łyknięciu czegoś. Nie ma w niej żadnej jasności rozumu, racjonalizmu. Spokojnie można ją nazwać: wiadomości spod płotu Ciemnogrodu.

Cieć rządu, Graś



Polska to mały kraj. Wszyscy znają się, jak łyse konie. Piszę o mężczyznach, a przynajmniej o dwóch: Grzegorzu Hajdarowiczu i Pawle Grasiu. Też się znają i spotykają się w nocy o 1.30. W ich wypadku znajomość musi być szczególnie łysa, albo hippiczna, choć nie wydaje mi się, aby zarżeli.

No, może z nas rżą, ale ze sobą to pogadali. O czym? Jak to Polacy - z troską o Polsce. Właściciel gazety zamartwiał się, że "jego" dziennikarz zrobił mu numer i wyskrobał tekst, który może zainteresować jego przyjaciela, Grasia. A Graś też się zmartwił, bo wymowa artykułu może uderzyć jego rząd, którego jest cieciem, przepraszam: rzecznikiem.

Obydwa konie troszczą się o Polskę, bo jakoś ten wóz trzeba ciągnąć. Po czym się rozstali. Jako że była głęboka noc, udali się w objęcia Morfeusza. Przynajmniej Graś to zrobił, z rana się obudził i jak to ma w zwyczaju, udał się do mediów, aby z troską mówić o Polsce. Taką ma pracę: mówić o Polsce.

Jakoś to jego mówienie mało mnie obchodzi, bo do niedawna nawet niespecjalnie kojarzyłem, kto jest rzecznikiem rządu, a może inaczej: kim jest Graś.

Dlaczego Graś po wchłonięciu wiedzy, która mogła przewrócić kraj, poszedł spać? A może zapytać: dlaczego właściciel gazety, który miał świadomość, że artykuł może przewrócić kraj, nie wstrzymał jego publikacji? Hę?

Czyżby po to się spotkali, aby się umówić, że nic nie będą robić? Z troski nic nie będą robić, a niech się Polska przewraca, jesteśmy zmęczeni nieróbstwem, musimy odpocząć.

Umówili się na zaniechanie. Zrozumiałbym, że jeden z nich zaniecha. Ale dwóch na raz? To nie może być przypadek. Chyba, że jeden drugiemu nie wierzy. "Ja zaniecham, a ty nie zaniechasz". Więc w środku nocy o 1.30 umówili się w bardzo ważnej sprawie: obopólnego zaniechania. Obydwaj się z tego wywiązali. Słowne łyse konie. Nic nie zrobili, aby kraj się nie przewracał, bo Hajdarowicz nie wstrzymał tekstu swojego dziennikarza, a Graś poszedł sobie spać.

Czy jest w tym logika? Na pewno nie ma jej, gdy uwierzymy w zapewnienia naszych bohaterów, łysych koni. Ale musi być jakaś logika, bo Hajdarowicz to jeden z ważniejszych polskich biznesmenów, przy tym niesamowicie pracowity i pieprzy publicznie o zaniechaniu.

O pracowitości Grasia nie będę pisał, gdyż ja na miejscu premiera dawno dałbym mu kopa za autentyczne zaniechania, bo żadnej polityki informacyjnej nie prowadzi. A jego kit o tym, że jest znany z zaniechania i raptem o 1.30 w nocy zrezygnował z zaniechania, aby zaniechać poinformowania kogo trzeba, że jutro kraj się będzie walił, to taki kit może wciskać szklarzowi, albo cieciowi, któremu okna na posesji wybito.

Hajdarowicz ze swoim biznesem może zrobić, co mu się żywnie podoba, spuścić do rynsztoka, zdaje się, że mu tam spłynie "Rzeczpospolita", ze swoim pracownikiem Gmyzem też może zrobić, co chce, bo ten się odwoła do sądu pracy i wróci do gazety, która popłynęła. Jego biznes, jego małpy.

Ale mnie interesuje cieć rządowy, Graś. Co on zaniechał i dlaczego zaniechał? O jego lewych rękach do roboty rządowej mam zdanie, że będę musiał go nazywać nie cieciem, a nygusem. Lecz ten leń raptem dostał wzwodu pracowitości o 1.30 w nocy, po czym zaniechał. Ten kraj też należy do mnie i chcę wiedzieć, co zaniechał i z kim zaniechał oprócz Hajdarowicza, a także dlaczego zaniechał.

W PRL był cieć Anioł, teraz mamy ciecia Grasia, a przy tym nygusa.