sobota, 28 września 2013

Deregulacji Gowina ciąg dalszy, czyli jak powstaje partia

Z właściwą sobie gracją Jarosław Gowin zakłada partię. Platforma Gowina domaga się od swoich członków najpierw godziny czynu społecznego. Rzecz jasna, czyn na rzecz dobra wspólnego, czyli Polski. Następnie czynownicy zostaną przyjęci do ruchu społecznego, a ci którzy się nie zniechęcą, dostaną legitymacje partyjne.

Na razie partię Gowina - nie posiadającej imienia - nazywam Platformą Gowina (PG), bo autor wyleciał z Platformy Obywatelskiej poprzez samorezygnację. Na pierwszej konwencji PG w Krakowie stawiła się pełna sala, kilkaset osób plus drugie tyle poza salą, jak zauważył lider nowej partii.

Rozumiem, że czyn społeczny zwolennicy Gowina mają za sobą, bo konwencja trwała godzinę i była czynem na rzecz dobra Polski. Czyn godzinny odfajkował także Marek Migalski (obecnie PJN), który zabrał głos na konwencji PG i pochwalił przede wszystkim swoje ugrupowanie za kombatanctwo, a następnie Gowina, bowiem PJN od dwóch lat mówi to, co Gowin powiedział na konwencji PG.

Gowin znany z deregulacji, którą wniósł na agendę dla dobra Polski, gdy był ministrem sprawiedliwości, zderegulował PO i z tej deregulacji tworzy nowy byt polityczny, a jego pierwszymi słowami na konwencji tego bytu było, iż "inni w Warszawie mówią, że jestem sam, że nikogo wokół mnie nie ma. Czy mówią prawdę? - zapytał deregulator i usłyszał: "Nie!" od czynowników.

Regulację PG lider ma już ułożoną. Legitymacje partyjne dostaną zwolennicy tuż-tuż przed wyborami w 2015 roku, a "jeżeli ktoś przyspieszy termin wyborów", legitymacje też przyspieszą.

W ten to sposób deregulator stał się regulatorem 20% członków PO, bo taki odsetek dostał głosów, gdy ubiegał się o przywództwo w PO. PG będzie regulować "energię tych ludzi, ich zapał, ich miłość do Polski, ich przywiązanie do współobywateli" - powiedział lider.

Zaczął od czynu społecznego "Godzina dla Polski". Przynajmniej nie jest to "Godzina W", która liczy dni 63, jak na powstanie przystało. Gowin na odchodnym z właściwą sobie gracją pogroził: "ta partia zmieni kształt sceny politycznej". Tak z deregulatora stał się regulatorem we własnej sprawie.

piątek, 27 września 2013

Polski Kościół nie wybacza, ale prosi o wybaczenie



Polski Kościół katolicki przyciśnięty do ściany przez pedofilskie fakty w swoich szeregach, z których nie może nijak się wykręcić, przemówił ludzkim głosem bp. Wojciecha Polaka. Ten głos jest jednak miękki: "Każda ofiara pedofilii domaga się, by Kościół nie tylko przeprosił, ale by podjął bardzo głęboką refleksję. "Przepraszam" to najsłabsze słowo, które można powiedzieć".

Kolejny raz Kościół okazuje się słabiutkim ogniwem naszej współczesności. Kruszy się w każdym wymiarze. Seksualnym - szczególnie, gdyż zakłamał ekspresję człowieka. Seks jest biologiczną potrzebą człowieka - i możliwe - że większą determinantą naszej obecności w wymiarze materii (ewolucji), większą niż głód, gdyż musimy się kopiować, powielać (DNA).

W związku z tym moralność samomianowańców jako funkcjonariuszy Boga sięgnęła dna. Bp Polak zdobywa się na przeproszenie. Jest zbrodnia (bo dla mnie pedofilia jest tego rodzaju czynem - nie ujętym w Dekalogu), musi być kara.

Zbrodnia i kara - dualizm przyczyny i skutku wykreowany w postaci umowy społecznej, ewolucji układania stosunków miedzy ludźmi i społecznościami, pod co podpisały się religie i kościoły, które są wtórne do ewolucji życia jako takiego. Za zbrodnię pedofilii - odebranie godności młodemu człowiekowi - kara należy się, jak Raskolnikowowi. I - wierzajcie mi - za Kościołem na Syberię pokuty nie uda się żadna Sonia Marmieładow. Takich osób, jak Sonia nie ma w łonie Kościele i poza nim. Polski Kościół to narzędzie polityczne dla partii takiej jak PiS i narzędzie egzystencji dla kleru.

Czy Kościół polski może się oczyścić? Nie! Jeżeli wypędza ze swoich szeregów takie osoby, jak ks. Wojciech Lemański, a wcześniej robił to np. z abp. Józefem Życińskim i ks. Józefem Tischnerem.

Kościół ma wsparcie polityczne, ale jest ono chwiejne - gdyż korzyści dla obydwu stron dzisiaj są wymierne, jutro takimi nie będą i to niemal na pewno - tak należy traktować postawę posłów z czarnosecinnego parlamentarnego zespołu ds. przeciwdziałania ateizacji. Bo tak naprawdę to ci posłowie są najlepszymi ambasadorami tego z czym walczą: ateizacji. Fałsz aksjologiczny został wyprzedzony przez fałsz epistemologiczny.

Fundacja "Nie lękajcie się", która dopiero raczkuje - dokona jednak tego, co zrobiły podobne przedsięwzięcia w Irlandii i w innych krajach - odpowiedziała bp. Polakowi: "O pomoc psychologiczną zatroszczymy się sami. Domagamy się odszkodowań".

Żądanie pieniędzy to dla Kościoła jedna z dotkliwszych kar, o czym świadczy walka kleru o odpis podatkowy z władzą. Zresztą w jaki sposób duchowny, który jest w celibacie (w anty-naturze), miałby gwarantować, że nie nadużyje sfery intymności, gdy do tej pory nadużywał. Kościół pobłądził, znalazł się na manowcach, a wraz z nim masa wiernych, która zawierzyła.

Polski Kościół wchodzi w okres hibernacji etycznej i aksjologicznej. Czy z niej odżyje? Nie mnie prorokować, acz te wartości, przy których ta instytucja obstaje, skazują go na trwałe pozostanie w tym stanie - w tej wieczności. Gatunki żywych istot giną, giną religie i ich kościoły. Tak było do tej pory, dlaczego miałoby się to zmienić.

środa, 25 września 2013

Prymas abp Kowalczyk zawraca kijem prawo feudalne na prawo rzymskie


Prymas Józef Kowalczyk raczy żartować, iż "w Kościele nie ma odpowiedzialności zbiorowej. Ksiądz, który skrzywdził, musi sam to naprawić".

Jaka to logika? Ani wg prawa rzymskiego, ani feudalna, a feudalną instytucją jest Kościół rzymsko-katolicki. Nawet dokładnie nie wiem, jaki tytuł - wg prawa kanonicznego - ma abp Kowalczyk. Czy prymas Polski, czy prymas RP, jak wskazywałaby Konstytucja RP? A może Konkordat zawiera klauzulę, iż w tytułach prymasowskich nie trzeba pisać "republika (rzeczpospolita)".

Feudalizm odrzuca republikę. Mniejsza z republiką i jej ustrojem demokracją. Za proboszcza ponosi odpowiedzialność biskup, o czym dowodnie przekonaliśmy się przy okazji zdjęcia z probostwa ks. Wojciecha Lemańskiego przez abp. Henryka Hosera.

Ks. Lemański nie mógł odwołać się do sądu polskiego, ale do zwierzchności w kurii warszawsko-praskiej. A gdy nie otrzyma satysfakcjonującej odpowiedzi - do kongregacji w Rzymie. To jest zależność feudalna, a nie osobista. Tak mówi prawo rzymskie, które nie jest tożsame z watykańskim (kanonicznym), które jest prawem feudalnym.

W Polsce musi się zorganizować grupa ludzi pokrzywdzonych przez funkcjonariuszy Kościoła, aby jak w USA, sąd operujący prawem rzymskim, sądził takie kwoty pieniężne instytucji, iżby poczuła, że musi coś zrobić ze złem (choćby pedofilią) w swoim prawie feudalnym.

W Polsce dzięki politykom Kościół szarogęsi się w życiu publicznym i stara się wpływać na ducha i literę prawa, jak to zrobił prymas Kowalczyk (ciągle nie wiem Polski, czy RP) w tym krótkim cytaciku.

Ja nie mianowałem biskupów pedofilów i księży, ani nie wysyłałem ich na Dominikanę. Gdybym to zrobił mocą prawa feudalnego, byłbym za nich odpowiedzialny.

Także nie występowałem przeciw naturze i nie nakazałem nie uprawiać seksu, który jest prymarnym dla każdej istoty ludzkiej, jak głód. Prymas Kowalczyk zawraca głowę, zawraca prawo, zawraca cywilizacyjne rozstrzygnięcia prawne dotyczące równości ludzi i płci. A dlaczego? Bo tkwi w prawie feudalnym.

poniedziałek, 23 września 2013

Tusk odzywa się za późno w sprawie kabaretu smoleńskiego


Donald Tusk mógłby spokojnie dzisiaj rządzić, gdyby nie zdarzył się Smoleńsk. Katastrofa dowartościowała PiS i jej lidera, który przed Smoleńskiem był taki sam, jak dzisiaj, niestety dzisiaj ma większe armaty polityczne - właśnie smoleńskie. Gdyby nie było Smoleńska, PiS skończyłby na elektoracie LPR - kilkunastoprocentowym - i to pod warunkiem, że partia Kaczyńskiego byłaby wspierana przez przyjaciela o. Rydzyka.

Gdyby nie doszło do Smoleńska, najprawdopodobniej Lech Kaczyński nie ubiegałby się o reelekcję, gdyż z powodu sondażów tuż przed zgłoszeniem do wyborów prezydenckich, kandydatura nieżyjącego prezydenta byłaby wycofana z powodu tylko kilkunastoprocentowego poparcia. Brat Jarosław bałby się kompromitacji, a przede wszystkim w PiS nie był wówczas tak silny, jak dzisiaj. Pisałem o tym przed Smoleńskiem.

Możliwym, iż zgłoszony byłby wówczas do konkurowania o Pałac Prezydencki najsilniejszy wówczas kandydat PiS Władysław Stasiak, szef Kancelarii Prezydenta. Pozostałoby w takich okolicznościach czekać na zmiecenie z prezesowania Kaczyńskiego, którego zastąpiłby Zbigniew Ziobro, bo tylko on był realnym zagrożeniem.

Dzisiaj to jednak gdybanie. Do Smoleńska doszło z winy strony polskiej, która za wszelką cenę chciała lądować. Na śmierci dysponenta tego tragicznego lotu PiS wzrósł w siłę, bo partia Kaczyńskiego przekuwa Smoleńsk na polityczne profity. Partia i media "smoleńskie", które bez względu na rozum mityzują owo zdarzenie.

Rzeczywistość to jednak nie mit, a namacalność społeczna i polityczna. Temu mityzowaniu nie potrafił przeciwstawić się Tusk. Już w pierwszy roku po katastrofie pisałem, iż należy znaleźć dla smoleńskiej narracji PiS - kontrnarrację. Kaczyński jest średniej klasy politykiem i ten dar z niebios - Smoleńsk - ratujący jego polityczną karierę będzie na wszelkie sposoby wyzyskiwał.

Kaczyński Smoleńsk wyzyskuje przy otwartej przyłbicy, jakikolwiek rozum nie ma dla niego znaczenia. Dopiero teraz odzywa się Tusk, a może to być za późno:
"Nie ma czegoś takiego jak komisja Macierewicza. Jest z całą pewnością trwający od lat niebezpieczny dla Polski i przynajmniej mnie mało śmieszący kabaret w reżyserii pana Antoniego Macierewicza. Ja odpowiadam za państwo, a nie za ambicje polityków, którzy są w stanie zrobić najdziwniejszą albo najbardziej niebezpieczną rzecz wyłącznie dla własnego interesu politycznego".

Dzisiaj ten kabaret jest dla sporej części Polaków  jedyną poważną rzeczywistością. Nie mają narzędzi mentalnych, duchowych, intelektualnych, aby zmierzyć się z nią. To w nich bezkrytycznych celował Kaczyński i trafił, są jego polityczną transzeją - ulubiona forma walki politycznej: obrona. Do nich nie przemawia śmieszność, bo w niej żyją, nie potrafią ocenić, na ile wiara w smoleńskie brednie jest karykaturą powagi.

Tusk się spóźnił w sprawie Smoleńska. kabaret Macierewicza jest odbierany, jako rzeczywistość. Co dalej? Nie trzeba bać się myśleć o popełnionych błędach, należy ten kabaret ukazać w jego śmieszności. Nie można tego zrobić poprzez jednorazowe nazwanie, nie można tego osiągnąć poprzez konfrontację - bądź odmowę - uczestnictwa w debacie zaproponowanej przez prof. Michała Kleibera.

Sprawa jest zbyt poważna, dotyczy nas wszystkich. Oddanie Polski w ręce kabareciarzy Macierewicza i Kaczyńskiego skończy się spektaklem, w którym na koniec będą gwizdać wszyscy, ale wówczas będzie za późno, bo znajdziemy się w okresie minionym, znajdziemy się w farsie. Oby w PRL-u. Podejrzewam, iż głębiej w historii, kiedy to Polski nie było na mapach.

Taki mniej więcej dzisiaj można odczytać sens Smoleńska i zabiegów polityczno-medialnych wokół tej tragedii.

piątek, 20 września 2013

Papież Franciszek i polskie Kargule


Papież Franciszek nie ma dobrej prasy prawicowej w Polsce. Co rusz nad Wisłą go poprawiają, albo odwołują się do rozbieżności własnego zdania. Czołowym i zawsze pierwszym jest Tomasz Terlikowski. Franciszek powie coś rano, Terlikowski po południu ma "polską" odpowiedź, a wieczorem ubiera myśl papieża w dialektykę. A gdy Terlikowski się prześpi, z rana następnego dnia wszystkim tłumaczy, tj. mediom liberalnym i lewicowym, dlaczego papieża nie zrozumieli.

Terlikowski przyznaje się do swego szczęścia: "Ja na szczęście nie jestem duszpasterzem" I jako nieduszpasterz ma rozbieżne zdanie katolickie z papieżem, "będę obsesyjnie mówił o zabijaniu nienarodzonych, niszczeniu rodziny przez promowanie związków homoseksualnych i antykoncepcję".

A Franciszek - przypominam - dla jezuickiego pisma "La Civilta Cattolica" powiedział: "Nie możemy tylko upierać się przy sprawach związanych z aborcją, małżeństwami gejowskimi i stosowaniem metod antykoncepcji".

Terlikowski będzie jednak się upierał, rodzaj katolickiego Kargula. Mniejsza, Kargul Terlikowski z satysfakcją rozbija dzbanki i koszule Franciszka, twierdząc, że to są lewicowe i liberalne graty. Niestety, to są papieskie nowe słowa w zmurszałym Kościele, z którego na świeże powietrze i nowoczesność polski Kargul katolicki nie chce wyjść.

Publicystyka Terlikowski zatrzymała się w zakrystii i tam niech pozostanie. Bardziej interesująca może być publicystyka z listów pasterskich biskupów i z wiecowanie z ambon proboszczów. Na razie usłyszeliśmy niejakiego bp. Henryka Tomasika, który zarzucił komentatorom, iż "bardzo wybiórczo traktują przesłania Franciszka". Czyżby Tomasik swojego zwierzchnika traktował całościowo?

Jak mysz za miotłą siedzą tak mocarni arcybiskupi, jak Michalik, Hoser, Nycz. Ani nie pisną coś od siebie, nawet w stylu Kargula Terlikowskiego: "My tu w Polsce mamy inne problemy, niż Watykan. I dawaj: "Będziemy obsesyjnie mówić o Smoleńsku i TV Trwam". Coś w tym stylu.

Czekam na głos polskiego Franciszka, który rozruszałby naszą skamielinę, skruszył zapiekłość i trwanie w niedzisiejszości. "Na szczęście" - będę trzymał się języka Kargula - Franciszek nie jest duszpasterzem w Polsce, bo ktoś podobny do niego, lecz w hierarchii ledwie proboszcz, został wylany z probostwa w Jasienicy.

Franciszek zmienia Kościół, "na szczęście" nie rozpoczyna tej odgórnej rewolucji w Polsce, gdyż pożegnałby się ze swoim urzędem. Nie wiem, czy Watykan jest reformowalny, ale polski Kościół nie podlega żadnej ewolucji w czasie.

czwartek, 19 września 2013

Polityk Duda mięknie i zapowiada powrót do rozmów z rządem


Czyżby Piotr Duda, szef "Solidarności" miękł, spuszczał z tonu, bo inaczej śpiewa niż w sobotę Warszawie i niedzielę na Jasnej Górze. Wydał oświadczenie, że będzie gotowy do rozmów w Komisji Trójstronnej, ale jeszcze nie teraz, nie w piątek.

Co się stało? Duda był silny jednością, lecz pojawili się łamistrajki ze Związku Nauczycielstwa Polskiego, którzy co prawda wchodzą w skład OPZZ, ale są środowiskiem zawodowym bardzo wrażliwym i z rzeczywistymi problemami, bo nauczyciele nie walczą o interesy pracownicze, ale o miejsca pracy. Toteż działacze ZNP zaapelowali do Jana Guza, szefa OPZZ, aby powrócić do rozmów w Komisji Trójstronnej.

Duda nasłuchuje, co w trawie piszczy i od razu zareagował oświadczeniem. Ubiegł wszystkich związkowców, gdyż kreuje się na liderach w walce o prawa pracownicze. Oświadczył, że "dialog ma być na nowo zdefiniowany".

Zatem nie ma w oświadczeniu nic o dymisji ministra pracy Władysława Kosiniaka-Kamysza. Punkt dla rządu. Duda musi przegrupować żądania, gdyż widać (i czuć), że dialogu on za bardzo nie potrzebuje, dąży do dyktowania swoich warunków tak, aby rząd nie mógł ich spełnić.

Szuka sojuszników, ale nie politycznych. Ci mu zawadzają, jak PiS. Kościół obłaskawił, dostał błogosławieństwo na Jasnej Górze. W oświadczeniu przymila się do przedsiębiorców, których do tej pory uważał za faworyzowanych przez rząd kosztem związkowców. W oświadczeniu Duda pisze o zamówieniach publicznych, które dla przedsiębiorców są nisko opłacalne. Kosztem dobrych przedsiębiorców zamówienia publiczne realizują ci, którzy zaniżają koszty produkcji umowami śmieciowymi z pracownikami.

W ten sposób Duda łączy wodę z ogniem. Sonduje pracodawców, na ile są zdolni do przeciwstawienia się rządowi. Duda gra na czas, acz - zapamiętajmy - jego słowa; "będzie gotowy do rozmów w Komisji Trójstronnej".

Duda pisze także o braku stabilizacji i poczucia bezpieczeństwa ludzi młodych, o zapaści demograficznej, a nawet o niedożywionych dzieciach i rozwarstwieniu społecznym.

Tak pisze związkowiec? Nie, tak myśli polityk Duda.

wtorek, 17 września 2013

3 lata kabaretu Macierewicza to temat na megakomedię


Żaden szanujący się kabaret nie wziąłby na warsztat zeznań ekspertów komisji Antoniego Macierewicza w prokuraturze wojskowej. Żaden, bo to zwyczajna amatorszczyzna. No, może zeznanie prof. Andrzeja Obrębskiego, który widział wybuchające stodoły i obserwował skrzydła samolotów w trakcie lotu. Od tego zapatrzenia stał się ekspertem, jak młody Pawlak w "Samych swoich", który tak długo patrzył z "nienawiści" na Kargulównę, że się zakochał. Obrębski też - w Macierewiczu.

Dwaj pozostali prof. Jacek Rońda i nadekspert prof. Wiesław Binienda nie chcieli nawet podać point swoich skeczów, tj. jakichkolwiek dowodów na okoliczność wybuchów tudzież zamachu na pokładzie tupolewa, który rozbił się pod Smoleńskiem.

3 lata kabaretu Macierewicza pod piórem sprawnego scenarzysty, takiego Andrzeja Saramonowicza (broń Boże, nie Marcina Wolskiego, który jest zajęty pisaniem scenariusza do tragicznego obrazu Antoniego Krauzego "Smoleńsk) miałoby szansę zaistnieć w wiekopomnym dziele. W tym wypadku potrzeba byłoby bardzo szerokiego spojrzenia na kraj - z lotu ptaka (samolotu) - i nowatorskiej narracji: pół narodu średniego państwa Europy zostało wkręconych w hopla smoleńskiego, do tego stopnia, że czachy Polakom się dymiły od smoleńskich mgieł.

"Różyczka" - jedna z największych tajemnic kina - z "Obywatela Kane" Orsona Wallesa mogłoby zostać wreszcie zastąpiona słowem "trotyl".

Nie chce mi się jednak wierzyć, że po takiej megakomedii "Smoleńsk" temat miał zostać wyczerpany. Inspiratorzy: Macierewicz, Sakiewicz, Kaczyński, postarają się o treść dla sequeli. Oni będą urabiać narrację "Smoleńsk II", "Smoleńsk III". Szkoda, iż nie mamy lokalnego Spielberga, często jednak temat rodzi talent, o czym można było się przekonać podczas tegorocznego festiwalu filmowego w Gdynii. Polskie kino podnosi się z kolan komercji, mówi własnym, bo polskim głosem, a za sprawą megakomedii "Smoleńsk" mogłoby wzlecieć "tam, gdzie wzrok nie sięga", jak chciał wieszcz. W salwach i wybuchach śmiechu.

Polacy to nie tylko wielki naród, ale mógłby dla innych okazać się wesoły.

poniedziałek, 16 września 2013

Rząd, związki zawodowe: pierwsze dni po protestach


Donald Tusk dla odpowiedzi związkowcom wybrał odpowiednią scenerię - zakłady zbrojeniowe w Siemianowicach Śląskich. Najważniejszy komunikat: silna Polska, koordynacja branży obronnej, która wytwarza nasz sprzęt i daje miejsca pracy w polskich zakładach.

Dopiero po tym, drodzy związkowcy - zdawał się mówić premier - powiem wam, że wy dbajcie o swoich działaczy, funkcjonariuszy związkowych, macie robotę, a ja myślę o bezrobotnych. Skutki zakazania umów śmieciowych, wycofanie się z poprawek do Kodeksu pracy, to zwiększenie bezrobocie.

Związkowcy myślą o sobie, Tusk o wszystkich Polakach. To jest płaszczyzna do dialogu. Premier: "jeśli ktoś nie chce rozmawiać, to ja go siłą nie doprowadzę".

Na posiedzenie Komisji Trójstronnej związki zawodowe zaprosił minister pracy Władysław Kosiniak-Kamysz. Natychmiast otrzymał negatywną odpowiedź Piotra Dudy (Solidarność), Jana Guza (OPZZ) i Tadeusza Chwałka (FZZ), iż żadne wstępne warunki nie zostały spełnione, jednym z nich jest zdymisjonowanie Kosiniaka-Kamysza.

Między "wódkę za zakąskę" próbuje się wmanewrować PiS, który w protestach związkowych nie brał udziału. Partia Kaczyńskiego wygrzebała badanie brytyjskiej organizacji Jubilee Debt Campaign, z którego wynika, że Polska pod koniec 2011 roku zajmowała 12. miejsce na 250 państw pod względem zadłużenia zagranicznego.

Ustami Ryszarda Czarneckiego i Mariusza Błaszczaka powiedziała językiem Kaczyńskiego: "miażdżące kłamstwo, megakłamstwo, megapropaganda". Cóż to jednak za usta Czarnecki i Błaszczak? Zdewaluować język potrafią, lecz i dlatego są niesłyszalni.

Pierwsze dni po warszawskich protestach to modlitwa na Jasnej Górze, gdzie Kościół jak jeden biskup poparł żądanie antyrządowe, bo to w jego interesie. Oraz okopanie się stron w transzejach swoich racji. Rząd jednak musi rządzić, pchać ten wspólny wózek ku przyszłości, z którego opozycja chce jak najwięcej uszczknąć dla siebie pod płaszczykiem troski.

niedziela, 15 września 2013

Jacek Głomb z małej Moskwy podpadł patriotom z "Rzeczpospolitej"

Jacek Głomb, dyrektor teatru w Legnicy, przekuwa lokalną historię w lokalny patriotyzm, napotykając rzecz jasna na opory miejscowej i centralnej skamieliny. Jest artystą pełną gębą, co to się nie boi opowiadać o miejscowej historii, sięgając do źródeł lokalnych i naturszczyków, którzy te źródła kształtowali. Taka była jego "Ballada o Zakaczawiu", sztuka opowiadająca o legnickiej dzielnicy, rzecz teatralna dotykała historii ludzi tam żyjących, często bardzo bolesnych, ale w gruncie rzeczy codziennych, zwykłych. Takich, jak w życiu.

Legnica to specyficzne miasto. Stacjonowały tam wojska sowieckie/radzieckie. Wpisały się w historię miasta, ale przede wszystkim wpisały się w ludzi, dobrze i źle. Zwyczajni ludzie nie mieli wyboru, a często zwyczajni ludzie w innych zwyczajnych ludziach dostrzegali ludzką niezwyczajność.

Ponad ludźmi przebiega polityka. Ponad. Bo ludzie chcą żyć dla siebie, z sobą i między sobą. Wojska sowieckie w Legnicy były widoczne, w czasie PRL-u drażniły swoją obecnością, swoją obcością. Ale chciałeś, czy nie - z tym się oswajałaś, choć nie godziłeś.

Ten czas jest za nami, ten czas jest w historii odhaczony. W Legnicy zostali ludzie, zostały w nich sentymenty, ich sentymenty. Jedną z takich historii opowiedział Waldemar Krzystek w sentymentalnym (ale pięknym) filmie "Mała Moskwa". To właśnie Legnica jest tą małą Moskwą, gdzie zdarzyła się miłość (uczucie nad wyraz ludzkie) między Polakiem a Rosjanką.

Takie rzeczy miały miejsce w Legnicy. Ludzkie, dlatego wielkie. W tej małej Moskwie reżyser hitu teatralnego i dyrektor teatru Głomb zorganizował biesiadę z okazji 20. rocznicy wyjścia wojsk sowieckich z Legnicy.

Przeszło dwadzieścia lat temu jeździłem do Legnicy, aby manifestować, aby te wojska wyszły, bo taka była wówczas polityczna i patriotyczna (choć ten patriotyzm został zdeptany przez dzisiejszych tzw. patriotów) potrzeba. Parafowali to Wałęsa z Jelcynem, aby okupanci wyszli - i sołdatów pożegnaliśmy.

Po nich została historia - w podręcznikach i w ludziach - kilka z nich opowiedziałem nawet  w reportażach tv. Było, minęło. To już nie polityka, to zdrapka sentymentu w ludzkich uczuciach.

Jacek Głomb, który w Legnicy robi za wieszcza i to z dużej litery, z okazji 20. rocznicy wyjścia ostatnich sowieckich oddziałów, urządził biesiadę przy piwie i śledziu, a za stołami zasiedli - kolejność podaję za "Rzeczpospolitą" - Rosjanie, Niemcy, Ukraińcy, Białorusini, Polacy.

Ten dziennik tę biesiadę tytułuje " Pojednanie przed rozliczeniem". Nie będę wymieniał nazwiska dziennikarza tego artykułu. Gdyby ów jednak wiedział, że pojednanie z sobą zawsze odbywamy się przed rozliczeniem z wrogiem, nie napisałby tego materiału, a zacząłby studiować psychologię na dobrym uniwersytecie.

Tak w Polakach ich sentyment do siebie, do swoich historii próbuje się przekuć w resentyment (w tym wypadku: w nienawiść). Bo dla tego "dziennikarza" - niezbędny jest cudzysłów - ważne jest, iż zaprotestowali przeciw temu "pojednaniu przed rozliczeniem" młodzieńcy z Młodzieży Wszechpolskiej.

Ta młodzież wszechpolska, polska, wielkopolska, pisowska i inna, w Poznaniu na Cytadeli "patriotycznie" oblała czerwoną farbą pomniki na cmentarzu żołnierzy radzieckich. A pod tablicą marszałka Czujkowa napisała "Śmierć komuchą".

Taki to patriotyzm, taki to artykuł w "Rzeczpospolitej". Takie to prawicowe widzenie rzeczywistości, z którą się godzimy. Z ubogością, prostactwem, nienawiścią. Przed nimi trzeba bronić bogactwa w nas i bogactwa Polski, tak jak języka polskiego i jego zawartości, który w artykule Rzeczpospolitej kompromituje autora. To jemu podobni napisali "śmierć komuchą", bo najwidoczniej od jakiegoś patriotycznego polityka dostali w "potylicę obuchę".

sobota, 14 września 2013

Związki zawodowe upodmiotowiły się politycznie, a Duda stał graczem



Czterodniowy protest związkowców odniósł sukces, co trudno było przewidywać wcześniej. Liderom związkowym, a szczególnie Piotrowi Dudzie wyszło to, o co trudno było go podejrzewać. Odpolitycznił manifestację w tym sensie, że żadne partie opozycyjne nie odegrały szczególnej roli.

Duda odpolitycznił, aby sam stać się figurą polityczną. Zdaje się, że sobota przerosła jego oczekiwania. Pierwsze komentarze polityków i komentatorów nie skupiają się na tym, jak małe znaczenie mają związki zawodowe w gospodarce i życiu społecznym. Siłą jaką mieli Duda, Jan Guz (OPZZ) i Tadeusz Chwałka (Forum Związków Zawodowych), wyartykułowali o wiele więcej, bo uzyskali poparcie mimo uciążliwości protestów i nierealności żądań wobec rządzących.

Pod protesty próbował się podkleić PiS, ale wcześniej Jarosław Kaczyński dostał takiego prztyczka, iż odwołał marszrutę planowana na 28. września w sprawie niczego, bo kogo obchodzi w kontekście protestów związków zawodowych obrona TV Trwam, w istocie wyssana z palca.

Polityka nabiera rumieńców, czego - podkreślam - trudno wcześniej było oczekiwać. Donald Tusk nawet dostał terminarz ustosunkowania się, podpowiedź trybu negocjowania (powrót do Komisji Trójstronnej) i pokazano mu bata, strajk ogólnopolski.

Żądania związków zawodowych w większości są nie do spełnienia. Lecz nie chodzi o pełne spełnienie. Związki zawodowe politycznie się upodmiotowiły, szczególnie Duda. Przede wszystkim Tusk otrzymał w wyniku protestów przeciwnika, ale nie wroga, jakkolwiek protest w części był spektaklem - pomnik Tuska - to w porównaniu z protestami w dojrzalszych demokracjach - o, dziwo! - warszawski był Wersalem.

Na scenę polityczną wchodzi Duda, czy to nam się podoba, czy nie. Bo nie wszystkim się to spodoba. Na razie największym przegranym jest Kaczyński i PiS. A następny ruch jest po stronie Tuska. Premier ma szansę na pokazanie swojej wielkości, albo jej braku. Na scenie może - i powinien - pokazać się prezydent Komorowski. Polityka ma szansę zyskać na znaczeniu, być mniej nierealna niż dotychczas.

To może być szansa, iż wydobędziemy się z oparów domniemań, podejrzeń, a staniemy na twardym gruncie sprzecznych interesów, które zawsze można rozwiązać. Nie być wrogiem, a negocjującym przeciwnikiem. W tym także sensie protest jest sukcesem Dudy.

piątek, 13 września 2013

Tusk jako koń trojański, Papkin Kaczyński i Ulisses Duda


Donald Tusk nareszcie znalazł się w opozycji. Na razie jako kwalifikant, zaszeregował go do niej Jarosław Kaczyński, ale to już coś dla uszu. Prezes PiS powiedział: "My dzisiaj nie uczestniczymy w posiedzeniu (Sejmu), bo nie chcemy mieć nic wspólnego z tymi, których łączy jedno, że są w opozycji do PiS".

Z tego należy rozumieć, iż gdyby Tusk nie był w opozycji, byłby w PiS. I nie byłby wówczas w opozycji. No i by nie rządził. Paweł Wroński takie wystąpienia Kaczyńskiego nazywa "strumieniem świadomości". Pierwszeństwo tego rodzaju zapisu literackiego przypisuje się genialnemu Jamesowi Joyce'owi, a najsłynniejszym monologiem jest strumień świadomości Molly Bloom, bo przecież prezes nie jest tytułowym "Ulissesem".

Tym przebiegłym politykiem - wszak nie związkowcem - może stać się Piotr Duda, który pod Sejmem zbudował konia trojańskiego, pomnik Tuska. Kaczyński winien poprosić szefa "Solidarności" o takąż inwencję w stosunku do brata Lecha pod Pałacem Prezydenckim.

Pomnik Tuska media odnotowały i gdy obecnemu premierowi będzie on rzeczywiście kiedyś stawiany, przez artystów rzeźbiarzy trudny będzie do pominięcia, jako inspiracja. Taka jest sztuka, posiłkuje się tego rodzaju okruchami z rzeczywistości.

Kaczyński postąpił wbrew swojemu SMS-owi sprzed dwóch tygodni, w którym zabronił politykom PiS brania udziału w protestach związkowców. Poszedł po rozum do głowy, czyli wziął tyłek w troki, nie będzie grzał ław sejmowych i wraz z tą częścią ciała przyłączył się - jednak - do protestu związkowców.

Nie będę dociekał, dlaczego tak postąpił. Zdaje się, iż wyczuł, że Duda odejmuje mu splendor pierwszeństwa opozycji prawicowej. Mniejsza o przyczynę nieobecności w Sejmie, bo dzięki niej, co wrażliwsi mogli poczuć literackie (i nie tylko) konteksty i inspiracje.

Strumienia świadomości nie stosował hrabia Fredro, polskie śmieszności ubierał w rymy, dzięki czemu do dzisiaj możemy figury jego sztuk scenicznych znajdować w bieżącej polityce. Od kilku lat na naszej scenie politycznej jest grana "Zemsta smoleńska". I gdy grzebię w aluzjach (strumieniu świadomości) wychodzi mi, że w tej komedii Kaczyńskiemu najbliżej do Papkina, który zachwalał swoje czyny, jak prezes osiągnięcia IV RP, a nawet jest  gotów zapewnić każdego krokodyla populizmu (krokodyla daj mi luby).

Hrabia Fredro babrał się w naszych narodowych groteskowych trzewiach. Zmuszony został jednak do złamania pióra przez tzw. ówczesnych patriotów, którym nie podobało się, iż ośmiesza wady polskie, które dzisiaj - co wrażliwsi - mogli dostrzec na scenach warszawskich ulic.

czwartek, 12 września 2013

PiS jak Samoobrona Andrzeja Leppera

PiS coraz bardziej przypomina Samoobronę nieżyjącego Andrzeja Leppera. Ten ostatni wraz z ze swymi "Filipkami" (tak nazywałem posłów tej partii, od nazwiska jednego z nich: Filipami z konopi) blokował mównicę sejmową. Filipkowie z PiS nie wezmę udziału w piątkowych głosowaniach w Sejmie, gdyż... I tutaj zaczynają się schody.

W Sejmie głosowane będą m.in. poprawki do projektu nowelizacji budżetu na rok 2013, a pod Sejmem koczują protestujący związkowcy, którzy w ten sposób wyrażają dezaprobatę do klasy politycznej. PiS nie bierze udziału w proteście, gdyż tak prezes sobie politycznie umyślił. Chętnie partia Kaczyńskiego by się przyłączyła, ale Piotr Duda zaczyna być postrzegany jako konkurent do liderowania na prawej stronie.

Więc co z tym dialektycznym fantem zrobić? Filipkowie czmychają z Sejmu na posiedzenie wyjazdowe swojej partii. Zachowanie identyczne, jak blokada trybuny sejmowej przez Samoobronę, acz czytać ją należy a rebours. Co zresztą poświadcza spostrzeżenie, że taką oto mamy klasę polityczną: Filipkowie z PiS.

Już swego czasu Filipkowie taki numer odstawili, który przeszedł do annałów sejmowych pod hasłem "300 zł". Wzięli diety za posiedzenie, na którym nie byli.

Teraz zapowiadają ustami Adama Hofmana, że szmalu nie wezmą. No, ten-tego. A dlaczego nie weźmiecie, w domu wam się przelewa? Filip wystawi wam usprawiedliwienia nieobecności, kasa się przyda.

Taką mamy klasy polityczną. Bez klasy. Filipkowie, którzy zapowiedzieli w ten sposób rządzącemu Tuskowi: "Wersalu nie będzie". Jeszcze jeden cytat z rzecznika Filipków (ten od penisa): "Władza i tak ma większość, przegłosuje, co chce".

Gdyby Filipek nie powiedział tej głębokiej myśli, nie wiedziałbym, że Tusk ma większość. Nawet nie wiedziałbym, że ustrój parlamentarny wymaga większości i aby rządzić, trzeba przegłosować swoje ustawy. Hofman - Filipek złotousty.

PiS kolejny raz knoci przestrzeń polityczną, nie staje do żadnej odpowiedzialności, do żadnej debaty. Czmychają Filip ze swoimi Filipkami.

środa, 11 września 2013

Prowadzić otwarty i wolny od uprzedzeń dialog na temat wiary

Papież Franciszek odpowiedział listem Eugenio Scalfariemu, założycielowi lewicowej gazety "La Repubblica". Scalfieri deklaruje się, jako ateista i zadał Franciszkowi pytania związane z ogłoszoną w lipcu encykliką "Lumen fidei", której tytuł z pozycji nowoczesności można traktować, jako oksymoron - "Światło wiary".

Franciszek w liście wyraźnie podkreślił tę sprzeczność, wykluczającą się opozycję, której nadał rodowód oświeceniowy: "Między Kościołem i kulturą o chrześcijańskiej inspiracji z jednej strony a kulturą nowoczesną o oświeceniowym rodowodzie z drugiej, doszło do braku możliwości porozumienia".

Franciszek jeszcze wyraźniej podkreślił, że symbolem wiary chrześcijańskiej jest światło, która niestety jest przedstawiana, jako "mroki przesądów" sprzeczne ze światłem rozumu (oświeceniem).

Najważniejsza jest jednak deklaracja Franciszka: "Nadszedł czas, by zacząć prowadzić otwarty i wolny od uprzedzeń dialog na temat wiary".

Franciszek nie ustawia się w pozycji obrońcy wiary, obrońcy Kościoła, jest tym, którego "dotknęło światło wiary" ("mroki przesądów" - pozostanę przy pozycjonowaniu Franciszka). Franciszek nie boi się dialogu, a Scalfieri mógłby odpowiedzieć Franciszkowi i chętnym do dialogu hierarchom Kościoła: "Porozmawiajmy bez uprzedzeń o ateizmie".

W Kościele szykuje się odgórna reformacja. Na razie w Watykanie i Rzymie. Wyobraźmy sobie, że Adam Michnik popełnia podobną korespondencję, jak Scalfari i pisze po ważnym liście pasterskim do abp Józefa Michalika, albo abp Henryka Hosera.

Bodaj nie starcza na coś podobnego wyobraźni. A jednak tego samego dnia (środa, 11.09.2013) opublikowany zostaje list Franciszka i debata w "Wyborczej". Ta ostatnia ma skromniejsze cele - bo fundamenty - o sferze wolności w polskim Kościele. Na szczytach Kościoła nie mamy odpowiednika Franciszka (choć mogę się mylić), lecz niżej usytuowanego w hierarchii (dzisiaj wykluczonego), ks. Wojciecha Lemańskiego, który podjął rozmowę: "czas, by zacząć prowadzić otwarty i wolny od uprzedzeń dialog". Na razie o sferze wolności.

Nie będę relacjonował debaty w "Wyborczej", podkreślam tylko ferment, który dotyka wrażliwe dusze. Nie wiem, czy Michnik znał publikację we włoskiej "La Repubblica", debatę zakończył w podobnym duchu, jak Franciszek swój list: "Zobaczymy, jak będzie z tym dialogiem. Otóż ja jestem z jednej strony optymistą, lecz z drugiej - jestem ogromnym pesymistą. Optymistą jestem dlatego, że moje doświadczenie uczy mnie, że nie ma mocniejszego wspornika dla moralności indywidualnej i zbiorowej niż Ewangelia. Mówię to jako nieochrzczony; nie podlizuję się też żadnemu z biskupów - w moim położeniu byłoby to zresztą beznadziejne. Także dlatego jestem optymistą, że Pan Bóg ofiarował nam księdza Wojtka".

I jeszcze silniejszą konkluzję: "W moim przekonaniu zbliża się taki kryzys Kościoła w Polsce, jakiego nie widział ten Kościół od czasów reformacji". Kryzys - to znaczy po nim musi przyjść nowe. Na razie nowe w Watykanie w dialogu Franciszek - Scalfari.

wtorek, 10 września 2013

Protest związkowców z powagą klownów


Piotr Duda, szef "Solidarności", rozmywa cele kilkudniowego protestu w Warszawie. Komunikaty, jakie poszły w Polskę to "Tusk i rząd muszą odejść na śmietnik historii" i "Zwołujemy Parlament Narodu". Jest to zatem zamiar jawnego zamachu stanu, w wyniku którego zostanie wyłoniony nowy rząd przez Parlament Narodu.

"Solidarność" wraca do korzeni, a nawet bardziej. Głównym celem tej klasycznej z lat 1980-81 było wywalczenie sfery wolności w totalitarnym systemie, związek osiągnął w swoim najlepszym okresie siłę 10 mln członków.

Dzisiejsza "S" jest dziesiątki razy szczuplejsza w członków od tamtej, ale funkcjonariusze związkowi mają cele o wiele większe. Obalić opresyjny rząd liberalny (tak Duda postrzega rząd Tuska). Salę BHP Stoczni Gdańskiej zastąpi trawnik przed Sejmem przy Wiejskiej. Wybory do tego Parlamentu Narodu musiały przebiegać tajnymi kanałami, nic o nich nie wiedziałem.

Tak pokrótce da się opisać protest zaczynający się w środę. Na podstawie komunikatów, które sformułowane zostały przez Dudę w liberalnych mediach, należy mieć pretensje do jego PR-owców, że rozłożyli fatalnie akcenty protestu. Związki zawodowe póki co nie są kabaretem, mają swoje umocowanie w systemie demokratycznym i kanały dialogu z rządem i społeczeństwem (o ile te ostatnie jest zainteresowane).

Funkcjonariusze związkowi są od formułowania postulatów pracowniczych i ich realizacji w ramach siły ekonomicznej państwa. Tak to wygląda w demokracji. Chyba, że Duda nie uznaje wyborów demokratycznych narodu, gdy siłą kartek wyborczych padnie rządzenie na liberałów.

Pomijam kwestię, czy dzisiejszy rząd Tuska jest liberalny. Na marny kabaret, ba kiepski skecz klownów cyrkowych, wygląda ów Parlament Narodu. Zwłaszcza, że będzie obradował pod oknami Parlamentu RP. Nawet gdyby Dudzie udało się dokonać transferu posłów z Parlamentu RP do Parlamentu Narodu, ten ostatni twór nadal będzie miał powagę klownów.

poniedziałek, 9 września 2013

PiS mobilizuje się do referendum w sprawie odwołania HGW

Bastion PiS Podkarpacie obronił się przy 16 proc. frekwencji i bizantyjskiej pomocy posłów partii Jarosława Kaczyńskiego. Na pewien czas zapamiętamy dwa pojęcia z tej kampanii: Pupę Zdzisława i Penis Hofmana. Pojęcia, a nie nazwiska.

Takie komunikaty medialne wysmażyli sami pisowcy, a kolportowały media. Niewiele w tym polityki, a szkoda. Przynajmniej w wypadku Elbląga mieliśmy do czynienia z deklaracją przekopu przez Mierzeję Wiślaną.

Wrzesień nie będzie nudny, a wręcz gorący. Centrum uwagi skupi się na Warszawie, w której odbędą się protesty związków zawodowych i rydzykowo-pisowska kataliza w sprawie TV Trwam. Ojciec dyrektor nie jest jeszcze gotowy z nadawaniem w cyfrze, musi jednak trzymać swoich pielgrzymów w pogotowiu do marszrut, a Kaczyński deklarując wpisanie Boga do konstytucji zechce ten zbiór wyznawców przewekslować na PiS.

Ale i to nie będzie najważniejsze w obalaniu Tuska, a mobilizacja do referendum na 13 października, aby odwołać HGW. Przedsięwzięcia skrajnie trudne - że użyję jednego z ulubionych słówek prezesa - gdyż potrzeba aż 400 tys. głosów warszawiaków.

Odwołanie HGW się nie uda, w bastionie Podkarpacie poszło do wyborów tylko 16 proc., a w Warszawie, aby wrzucić kartkę wyborczą z "nie" nawet tylu nie uda się do lokali wyborczych. Jakikolwiek wynik będzie ważny, bo pójdą głosować niechętni prezydent Warszawy.

To będą komunikaty przeciw Platformie. Medialnie skuteczne, bo żerujące na lęku i gniewie. Nie będzie już wpadek z Lipińskim w jacuzzi i przyrodzeniem Hofmana, można liczyć tylko na prezesa. Ostatnio przestał zawodzić - zarówno w wywiadzie dla "Rz" i w Krynicy.

Aby się obronić przed PiS nie można tylko liczyć na Kaczyńskiego, Tusk winien formułować pozytywne komunikaty, wszak afirmuje swoje i PO rządy. Opozycja ma łatwiej, ale narzędzia władzy są w rękach premiera. Władza ma sprzyjać, a nie wskazywać wroga.

Nie może premier mówić, żeby nie iść głosować, wszak to nie jego teren, nie pójdzie do urny, bo to samo przez się rozumie. Jest w Warszawie słoikiem. Ten gorący czas należy przekuć na swoje kopyto. Narracja dla Polaków ma być pozytywna z wizją, lecz bez populizmu. Jeżeli naprawdę mamy do czynienia z końcem kryzysu, czyli z końcem pesymizmu.

niedziela, 8 września 2013

Kaczyński jak oficer polityczny oskarża bez dowodów


Jarosław Kaczyński byłby dobrym prokuratorem - nawet szczebla krajowego, acz nie generalnym - a Antoni Macierewicz oficerem śledczym. Z początku wiele spraw by przegrali, byłaby nadzieja, iż z czasem potrafiliby gromadzić materiał dowodowy, interpretować go i na tej podstawie formułować oskarżanie. Nauczyliby się porządnie przynajmniej jakiegoś fachu.

Niestety są politykami, a w polityce wszystko można powiedzieć, największe brednie, co skutkuje zainteresowaniem mediów, bądź zaserwować populistyczne hasła, na lep których łapią się co bardziej bezkrytyczni wyborcy. W prawie obowiązuje fachowość, w polityce niemal wszystko można wypuścić ustami, a te opary cytatów i komentarzy wędrują po łamach i stronach internetowych.

Więc mamy Kaczyńskiego polityka, a gatunkowo politycznego prokuratora. Kiedyś w wojsku podobną rolę spełniał oficer polityczny, który pilnował zgodności dyrektyw partyjnych z realizacją ich w karnych szeregach.

Prokurator polityczny zaatakował otoczenie prezydenta Bronisława Komorowskiego i głowę państwa. Stygmatyzował ich pracą w WSI, filii rosyjskiego wywiadu, bądź w PZPR. Jak to prokurator stanął przed publiczną ławą przysięgłych wyborców i rzekł: "z faktami trudno dyskutować".

Ani gen. Stanisław Koziej, ani Tomasz Nałęcz, ani głowa państwa, nie są faktami, to są ludzie, którzy potrafią się bronić. Kaczyński zaś faktów nie przedstawił, tylko "bezdyskusyjność", a to dlatego, jak wyżej napisałem, nie potrafi gromadzić materiału dowodowego, bo nie jest fachowcem prawa, ale politykiem, który może wypowiedzieć wszelką brednię.

Gdyby Polska była normalnym krajem, a przynajmniej gdyby normalna była klasa polityczna, Kaczyński za takie "prokuratorskie" insynuacje zostałby wezwany przez pomówionych na wokandę sądową. I pewnie tak by się stało, mimo naszej "nienormalności", ale Kaczyński tak zniszczył sferę publiczną, iż z powodu tych pomówień nie wychodziłby z sądu. Musiałby w nim biwakować. Więc wszyscy mu odpuszczają.

Na plus Kaczyńskiego należy zaliczyć, że dobrze sprawuje się, jako oficer polityczny, gdyż jego karne szeregi są wprzęgnięte w dyrektywę partyjną. Rzecznik PiS Adam Hofman powtórzył słowa prezesa toczka w toczkę: "To nie jest kwestia oskarżenia, ale faktów".

Kaczyński w swoim wojsku jest w randze generała politycznego, marzy o marszałku, gorączkuje wraz z jadącą w górę temperaturą sondaży.


piątek, 6 września 2013

Kościół pozbawić możliwości grzechu mieszania się do polityki


SLD ma całkiem dobry pomysł, aby ustały "ataki na Kościół". Mianowicie chcą wprowadzenia zakazu agitacji wyborczej w kościołach. Pomysł-cymes. Zwłaszcza dotyczący tych hierarchów, którzy lekkomyślnie narażają się na grzech mieszania do polityki. Biskup, który będzie miał w tyle głowy zakonotowane, że nie może w liście pasterskim, bądź na ambonie wiecować za kandydatem PiS albo Jarosławem Kaczyńskim, nie narazi się na straty moralne.

Przede wszystkim: biskup nie palnie mówki o wskazanym kandydacie i na jakiego kandydata wierny ma postawić krzyżyk na karcie do głosowania. Taki hierarcha, biskup, proboszcz, od razu odczują, iż ataki na Kościół i na jego samego spadną. Summa summarum w większym okresie czasu owe ataki na Kościół mogą spaść o połowę. A nawet o więcej, bo pomysł SLD może być przegłosowany w Sejmie, a gdy do niego w przyszłej kadencji nie wejdzie Ruch Palikota, który nie poprze inicjatywy ustawodawczej, ataki na Kościół mogą spaść o wiele więcej.

Nie wiem, jaki ma interes SLD, aby tak troszczyć się o Kościół i o spadek ataków na niego, ale należę do ludzi pokojowych, zwłaszcza jako obserwator sfery politycznej. Uważam, iż polityka powinna zajmować się istotą: podnoszeniem dobrobytu i cywilizowaniem społeczeństwa, a nie tworzeniem takich luk w prawie, aby np. kusić Kościół do grzechu mieszania się do polityki, a nawet łamania zapisanego w prawie ustrojowym rozdziału Kościoła od państwa.

SLD jest, jakie jest, a ta inicjatywa ustawodawcza stawia ją w rzędzie partii dbających o tradycję, bo do niej należy Kościół. Chcą, aby ustały "ataki na tradycję", tj. jest Kościół. Nie podejrzewałbym postkomunistów o taką wielkoduszność, ale i im się ona zdarza.

niedziela, 1 września 2013

Kaczyńskiego marzenia o specyficznej Bawarii


W polityce wakacje się skończyły, bo wrócił Jarosław Kaczyński. Wrócił do "kraju kryzysu", do "chorego systemu", gdzie się "generalizuje" uważając "polityków za oszustów". Co jest prawdą, ale są też "dobrzy politycy". I w swej szczodrobliwości prezes PiS do tych dobrych siebie zaliczył.

Kaczyński wrócił z nowymi metaforami, z Koreą Południową i Bawarią. Korea Poludniowa leży hen daleko i tubylcy na Podkarpaciu niewiele o niej wiedzą, więc przemawiając do nich Kaczyński tę metaforę szybko porzucił, skupił się na Bawarii. Choć dzień wcześniej o Bawarii wspominał Mariusz Błaszczak, ale nie bądźmy tacy aptekarscy. Copyright ma prezes PiS.

Bawaria na Podkarpaciu powinna przemawiać do wyobraźni, bo wielu z Podkarpacia wyjeżdżało tam na saksy. Miejscowi więc mogli się dowiedzieć, dlaczego to Bawaria stała się taka bogata? O, nie, aby tam premierem był Kaczyński, bo wiemy, jakie zdanie ma o Niemcach. "Oni się oparli na swoich własnych specyficznych wartościach".

Z tego prosty wniosek: "My potrzebujemy władzy, która nie będzie walczyć ze swoją tradycją". Może Kaczyński zna "specyficzną" bawarską tradycję, obawiam się, że polskiej nie zna, albo nie chce znać.

Bawarską tradycją nie jest kołtuństwo, ale ta "specyficzność", a niestety Kaczyński, który od 1989 roku jest tym działającym "dobrym" politykiem w polskiej polityce, dał się poznać jako kołtun, wywołującym "wojenki" na górze, aż doszło do wojny polsko-polskiej. Taki fundnął nam wewnętrzny pokój - "specyficzny" i tradycyjny. Nie usłyszałem jednak, jak chce przez tradycję dojść do nowoczesności, nawet przez "specyficzność".

Gdyby tradycja była drogą do bogactwa, nowoczesności, to wiele narodów doszłoby do niej, bo jest zacofanych w swojej tradycji. W Polsce wystarczyłoby zagnać ludzi do kościołów, bo to podobno nasza tradycja, religię zrobić przedmiotem maturalnym, bo wiadomo: jak wiara poszerza wiedzę, naukę.

Chyba, że ta Bawaria zafunkcjonowała nieprzypadkowo. Z podświadomym odwołaniem do puczu z 1923 roku. Jeżeli niechcący Kaczyński się sformatował, bo "Tusk musi odejść", niech prezes PiS poprosi jakiegoś następcę Zygmunta Freuda, aby mu wytłumaczył, dlaczego powołał się na ten niemiecki land. Bo ja nie wątpię w "specyficzność" prezesa.