Sezon ogórkowy w pełni. Media chwytają się każdego tematu:
buczenia, Amber Gold, wyżyn sondażowych Komorowskiego. Intelektualnie to
bezpłodne, można jednak u osobników, którzy skrobią te tematy, określić głębię
ich wiedzy i cechy charakterologiczne.
W urlopie od roku akademickiego odzywają się profesorowie,
jak Zdzisław Krasnodębski. Typowy klerk, zakładnik jednej idei. Nie trzeba
szperać w jego biografii naukowej, aby opisać dlaczego nie wzbije się wyżej nad
jeden temat, któremu służy niezależnie od jego racjonalności. Na swój użytek
(bo nie mój) potrafi zracjonalizować swojego feblika. Ba, ten feblik to jego
cienie na ścianie w platońskiej jaskini filozofów.
Krasnodębski nie inaczej postrzega prezydenturę Bronisława
Komorowskiego, którego potrafi opisać tylko przez jeden strychulec: Smoleńsk.
Opisując prezydenturę Komorowskiego w TOK FM
Krasnodębski postrzega ją tylko przez jedno oczekiwanie: „obowiązkiem
prezydenta RP jest dbanie o śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej”. Więcej
oczekiwań nie ma Krasnodębski, odsyłam do obszernej rozmowy dostępnej w sieci.
Ileż trzeba samozaparcia intelektualnego, aby funkcję głowy
państwa pomylić z kompetencjami komisji śledczej. Niezależnie od tego, jak ona
została powołana i na podstawie jakiego prawa międzynarodowego. Ileż trzeba
samozaparcia, aby zawężać rolę prezydenta do jednego tragicznego zdarzenia, aby
głowa państwa była w tej kwestii arbitrem.
Gdyby Krasnodębski nie był klerkiem, opuściłby swojego
feblika (irracjonalny cień na ścianie), zadał sobie pytanie: jeżeli drąży mnie
ten temat, fajnie, nie mogę mojej głowy uczynić wolną, więc zacznę od
metodologii smoleńskiej, bo jestem profesorem smoleńskim.
Krasnodębski mógłby posunąć się w myśleniu jaskiniowym
dalej: do katastrofy lotniczej doszło, ale nie doszło do katastrofy państwa.
Jako socjolog ma na to twarde dowody statystyczne i socjologiczne. Ma też
miękkie dowody aksjologiczne.
Gdyby Krasnodębski nie był klerkiem zadałby sobie jeszcze
dalszy ciąg pytania: odpowiedzi na temat Smoleńska nie można wszak szukać w
skutkach katastrofy, a w przyczynach - dlaczego do niej doszło. Te przyczyny
nie są personalne (tyle chyba potrafi stwierdzić Krasnodębski), a strukturalne.
Struktura nie tyle dotyczy funkcjonowania państwa (też, też), ile uprawiania
polityki, wpisywania się w idee konkretnych polityków i ich wydrążanie.
Dużo więcej poprzez takie postawienia kwestii uzyskałby
Krasnodębski. Nie wymagam za dużo od nauczyciela akademickiego, który jest na
urlopie. Klerk Krasnodębski nie korzysta jednak w pełni z uprawnień umysłu, z
narracji, która sama się konstytuuje, gdy opuści się choć na chwilę cienie na
ścianie.
Czy można socjologowi radzić, aby sięgnął do podstaw swojego
myślenia, do pozycji, która jego wybór feblika definiuje: dlaczego posługuje
się jednym strychulcem przy opisie np. prezydentury Komorowskiego, czy można
radzić, aby bez feblika przestudiował Juliana Bendy?
Inny profesor, Wojciech Sadurski, opisując swoją „słabość”
do pewnego prawicowego portalu napisał,
że lubi takie „połączenie dziadostwa z zadęciem, mizerii z butą, nieudolności z
moralnym wzmożeniem”. Krasnodębski wszak na tym portalu jest intelektualnym
guru.
Do tego profesora smoleńskiego oprócz określenia klerka,
które opisuje Bendy, jakby Krasnodębskiego miał przed sobą i chodziło
Francuzowi o jego dorobek naukowy, nasz smoleńczyk to wypisz-wymaluj leming,
które to zwierzątko zostało powołane (przez niego lub kogoś podobnego), aby
odpędzić strachy na ścianie.
Na akademickim urlopie takimi zmorami dzieli się
Krasnodębski. Media są fajne, opisują mizerię nauczyciela akademickiego, który
został smoleńskim klerkiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz